Tag: witoszynski

„Mój dziadek Stefan” – Janusz Twardowski


Stefan Twardowski w 1914 i 1915 roku pracował w Wytwórni Spirytusu przy  Ząbkowskiej jako konstruktor urządzeń przelewowych i wicedyrektor. W czasie I wojny światowej wytwórnia zatrzymała produkcję i zwolniła ludzi. Dziadek — jako pracownik kontraktowy — otrzymał wysoką odprawę. Wykupił za nią udziały Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka, w których wcześniej pracował, a także nabył plac na Grochowskiej. Tu w 1918 roku wybudował własną fabrykę pomp, która uzyskała w 1929 roku nazwę Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski.


Janusz Twardowski, syn Stefana Twardowskiego.

Janusz Twardowski, syn Stefana Twardowskiego.


Dziadek był nie tylko właścicielem, ale także wybitnym konstruktorem. Przez lata zajmował stanowisko dyrektora i głównego konstruktora w fabryce. We wczesnej młodości skończył szkołę techniczną w Warszawie. Później — w latach 1912-1913studiował na Wydziale Mechanicznym Uniwersytetu w Nancy we Francji. Ukończył studia z wyróżnieniem. Był prymusem w każdej dziedzinie. Pięknie kaligrafował. Pięknie kreślił. Widziałem jego rysunki techniczne pomp — to artyzm.

W okresie okupacji starał się chronić pracowników. Zatrudnienie w fabryce poza zarobkiem pomagało uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec. Starzy pracownicy twierdzili, że po przejściu fabryki pod zarząd państwowy działalność socjalna nie umywała się do tej, jaką prowadził inż. Stefan Twardowski. Dziadek otrzymał od załogi wiele prezentów — wśród nich odlaną podobiznę własnej głowy, którą przechowuję w moim domu. Wszyscy mówią, że jestem do niego bardzo podobny — tylko włosów mam teraz trochę mniej.


Odlana podobizna głowy inż. Stefana Twardowskiego

Odlana podobizna głowy inż. Stefana Twardowskiego.


Choć żył fabryką, jego zainteresowania znacznie wybiegały poza działalność zawodową. Udzielał się w Stowarzyszeniu Techników, redagował „Przegląd Techniczny”. Działał w społecznym komitecie budowy Kościoła Matki Bożej Zwycięskiej na Kamionku i wspierał ją finansowo. Świątynia powstała jako wotum Janusz Twardowski, wnuk Stefana Twardowskiego narodu za cud nad Wisłą w miejscu wspólnej modlitwy księdza Ignacego Skorupki z żołnierzami przed wymarszem do Ossowa. Z tego co wiem, dziadek dołożył się także do budowy kościoła na placu Szembeka. Był człowiekiem wierzącym, ale nie bigotem.

Z rodzinnego archiwum wynika, że zasiadał jako ławnik w sądzie pracy. Wchodził w skład rady szpitalnej Szpitala Praskiego pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego. Zasłużył się jako mecenas sztuki — należał do Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Dziadek sam malował — zachowało się kilka jego obrazów, w tym piękny portret mojej babci.

Stefan Twardowski miał dwóch synów i trzy córki z pierwszą żoną — Jadwigą. Pierwsza
córka żyła zaledwie półtora miesiąca. Druga — urodzona w 1903 roku Irena — skończyła
medycynę, wyszła za mąż za Stanisława Domańskiego, też lekarza, działacza Komunistycznej
Partii Polski. W latach 30. wyjechali do Francji. Pracowali, a równocześnie prowadzili działalność polityczną. Stanisław Domański zginął w czasie wojny domowej w Hiszpanii — był lekarzem Brygad Międzynarodowych.


Stefan Twardowski z dyplomem Uniwersytetu w Nancy.


Irena Domańska po wojnie przez kilka lat pracowała jako przedstawicielka Polski w Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku. Po powrocie do kraju była prezesem, a następnie honorowym prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża.

W 1906 urodził się Tadeusz — studiował na Politechnice Warszawskiej. Po agresji Związku Radzieckiego na Polskę trafił do obozu w Kozielsku. Zginął w Katyniu.

W 1908 roku przyszedł na świat mój ojciec — Wacław. Studiował na Wydziale Mechanicznym Politechniki Lwowskiej, by kontynuować tradycję po dziadku. W 1937 roku rozpoczął pracę w jego fabryce jako konstruktor. Odszedł z niej w 1950 roku — po przejściu zakładu pod przymusowy zarząd państwowy. W 1919 roku urodziło się najmłodsze dziecko Stefana Twardowskiego — Jadwiga. W czasie połogu zmarła babcia. Została pochowana na Powązkach na miejscu wykupionym przez dziadka. Tam znajduje się grób naszej rodziny. W 1955 roku złożono w nim trumnę z ciałem inż. Stefana Twardowskiego.

Teren na Grochowskiej dziadek kupił w 1917 roku. Nie natrafiłem w dokumentach na informację o poprzednim właścicielu. Mam tylko wyciąg z księgi wieczystej, w której została odnotowana zmiana właściciela nieruchomości — działki ze stojącym na niej murowanym domem obitym deskami. W 1928 roku na jego miejscu Stefan Twardowski zbudował nowy dom mieszkalny. W roku 1918 powstała hala produkcyjna, która kończyła się siedemnaście metrów przed granicą z ulicą Kamionkowską, a w latach 20. także budynki ciągnące się wzdłuż granic działki z Polskimi Zakładami Optycznymi i fabryką Braci Borkowskich — po wojnie upaństwowionej i przekazanej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego.

Budynek od strony Braci Borkowskich zajmował prawie całą długość działki. Był częściowo
parterowy, a częściowo piętrowy. Mieściły się w nim między innymi magazyny i modelarnia,
jadalnia dla pracowników. W budynku po przeciwnej stronie — równoległym do Polskich
Zakładów Optycznych — znajdowała się administracja i biuro konstrukcyjne.

Dziadek mieszkał z drugą żoną — Stefanią, z domu Radzimińską, rodzoną siostrą zmarłej
pierwszej żony. Pobrali się wkrótce po żałobie. W domu przy Grochowskiej mieszkała jeszcze
samotna Maria Radzimińska — siostra pierwszej i drugiej żony dziadka oraz związana z rodziną przez dziesiątki lat gosposia.


Stary dom przy ulicy Grochowskiej, na miejscu którego Stefan Twardowski wybudował w 1928 roku nowy.


rodziłem się w 1940 roku. Mieszkałem z rodzicami i młodszymi siostrami przy ulicy Walecznych na Saskiej Kępie. Do dziadka chodziliśmy przez Park Paderewskiego, po wojnie przemianowany na Skaryszewski, który otaczało kute, żeliwne ogrodzenie. Mijaliśmy korty tenisowe, sztuczną kaskadę służącą do odwadniania terenu, w której pracowały pompy z fabryki inż. Stefana Twardowskiego, muszlę koncertową. Po wyjściu z parku przechodziliśmy przez mostek między Kanałem Kamionkowskim i Jeziorkiem Kamionkowskim, a następnie szliśmy obok ogrodzenia budynku Stacji Higieny Zapobiegawczej przy Grochowskiej.

Fabryka dziadka znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Grochowska miała, tak jak i dziś, dwie jezdnie, które przedzielała Jabłonowska Kolej Wąskotorowa. W czasach, które pamiętam,
ciągnąca wagony ciuchcia kończyła bieg w okolicy obecnej stacji Stadion.


Panorama fabryki przy Grochowskiej z 1918 roku.

Panorama fabryki przy Grochowskiej z 1918 roku.


Gdy jedna z moich sióstr zachorowała na dyfteryt, mieszkałem z drugą — trzeciej jeszcze nie było na świecie — u dziadka, żeby uniknąć zarażenia. Buszowaliśmy po wielkim strychu, na którym były stare meble i różne rupiecie. Bawiliśmy się maską przeciwgazową z okresu pierwszej wojny. Przebieraliśmy się w stare stroje. Siostra zakładała suknie babci, a ja mundur podporucznika Wojska Polskiego, który należał do stryja Tadeusza. Z opowiadań i zdjęć stryj jawił się jako postawny mężczyzna. Tymczasem jego mundur był prawie na moją dziecięcą miarę. Stryj miał być moim ojcem chrzestnym — nie wiedzieliśmy, że zginął w Katyniu. Byliśmy przekonani, że żyje i wróci. Dlatego do chrztu trzymał mnie w jego zastępstwie znajomy ojca.

Podłogę domu przy Grochowskiej wyłożono klepką dębową. W oknach wisiały ciężkie
zasłony. Meble — nie przesadnie ozdobne — cechowała elegancja. W jadalni stał bardzo
długi stół na dwadzieścia cztery osoby. Na kwarantannie gosposia dziadka przygotowywała
nam na śniadanie kluski na mleku z gęstymi kożuchami, których nienawidziliśmy. Urządziliśmy sobie zawody w pluciu kożuchem na odległość. Celowaliśmy w stronę stojącego
za stołem zegara.


Stanisław Twardowski, brat Stefana Twardowskiego i długoletni pracownik fabryki.


Obok — w gabinecie na parterze — urzędował dziadek. Na jego biurku stał zegar gabinetowy. Teraz odmierza czas w moim domu. Na terenie fabryki pracował mój ojciec i brat dziadka — Stanisław Twardowski, który odpowiadał za akwizycję, czyli marketing.

Ojciec oprowadzał mnie po biurze konstrukcyjnym. Do dziś przechowuję pudełko firmowe z ołówkami zwykłymi i kopiowymi z pruszkowskiej Fabryki Ołówków Stefana Majewskiego oraz dwa cyrkle z nazwą fabryki. Hala fabryczna wydawała mi się bardzo wielka — górowała nad domem dziadka. Pamiętam konia wałacha ciągnącego platformę towarową. Woźnica — starszy już wówczas pan — pozwalał wchodzić na nią i woził as po terenie fabryki. W protokole z inwentaryzacji zakładu sporządzonym w związku z przejęciem go pod przymusowy zarząd państwowy wymieniono tego konia. W rubryce „zużycie” zapisano — trzydzieści procent…

Wychowywano nas w szacunku dla dziadka. Choć nie całowaliśmy go w rękę ani nie
mówiliśmy do niego „panie dziadku”, wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z najważniejszą
postacią w rodzinie, co potwierdzało miejsce, które Stefan Twardowski zajmował przy stole.
Na imieniny dostawał od nas laurki. Sam też dawał nam drobne upominki, potrafił pogłaskać
po głowie. Nie należał do ludzi wylewnych, nie demonstrował głośno swoich uczuć,
ale wiedzieliśmy, że nas bardo kochał i — na co bardzo zwracał uwagę ksiądz Jan Twardowski — był niezwykle przywiązany do rodziny i tradycji.

Dom przy Grochowskiej tętnił życiem. Nasza rodzina była liczna. Wszystkie miejsca przy
stole zapełniały się w czasie Bożego Narodzenia, Wielkanocy, imienin dziadka i domowników.
Na Boże Narodzenie Ciotunia — jak nazywaliśmy drugążonę dziadka — z Ciocią Mańcią, czyli jej siostrą, ubierały choinkę, która stała w salonie. Na choince wisiały kolorowe łańcuchy, pawie oczka, pająki. Wszystkie ozdoby wykonywały ręcznie.

Ciotunia przebierała się za Świętego Mikołaja. Musiała być dobrą aktorką, skoro jej nie
rozpoznawaliśmy. Baliśmy się jej czerwonego płaszcza, siwej brody i rózgi na niegrzeczne
dzieci, którą trzymała w ręku. Musieliśmy zasłużyć na prezent. Ciotunia-Mikołaj przepytywała
każde z nas z paciorka.

Dziadek ciągle inwestował w fabrykę. Po wojnie rodzina ostrzegała go, że to niezbyt
pewna lokata kapitału. Ale ta fabryka była jego dzieckiem — do końca nie mógł przestać
się o nią troszczyć.

Bronił się przed nacjonalizacją, zatrudniając mniej niż pięćdziesięciu pracowników —
wśród nich czterdziestu czterech robotników. W ten sposób przedłuży łżycie swoich Zakładów Mechanicznych o kilka lat.

W 1950 roku fabryka trafiła pod przymusowy zarząd państwa. Inż. Stefan Twardowski pozostawał w niej nadal dyrektorem, lecz jego wpływ na los zakładu słabł. Z opowiadań ojca wiem, że „pod przymusowym nadzorem” liczba pracowników administracyjnych wzrosła do 60 osób! Pracownicy biurowi nie mieścili się w budynkach fabrycznych, toteż dziadek musiał zgodzić się na oddanie części domu mieszkalnego.

W 1951 roku zapadła decyzja o całkowitym przejęciu przedsiębiorstwa przez państwo
— podstawą prawną była nie ustawa nacjonalizacyjna, lecz dekret z 1918 roku o mieniu porzuconym i niezagospodarowanym. 20 czerwca 1952 roku wydział kwaterunkowy
Prezydium Rady Narodowej wydał nakaz przekwaterowania dziadka, uzasadniając, że
mieszka — jak napisano w dokumencie — „na terenie zamkniętym fabryki”. Stefan Twardowski został uznany za osobę obcą w firmie, którą stworzył i którą przez prawie 35 lat kierował.

Gdy po raz pierwszy przyszedłem do mieszkania, do którego wyeksmitowano dziadka, przeżyłem szok. Gnieździł się w dwóch malutkich pokoikach przy ulicy Berezyńskiej, niedaleko naszego mieszkania na Kępie. Większą część pomieszczeń zajmowały szafy biblioteczne z książkami. Miejsca dla czworga lokatorów — dziadka, ciotuni, jej siostry Marii i gosposi z Grochowskiej — prawie nie było. Stefan Twardowski próbował wywalczyć nakaz na trzeci pokój, ale go nie uzyskał. Do śmierci mieszkał w ciasnocie. Na Berezyńskiej już nie odbywały się żadne spotkania rodzinne. Święta organizowali albo moi rodzice, albo syn brata dziadka Stanisława — Stefan Twardowski, który mieszkał bardzo blisko — na krzyżującej się z Berezyńską ulicy Elsterskiej.

Utrata fabryki i domu wyraźnie odbiła się na zdrowiu dziadka. Ale do końca zachował przytomność umysłu. Pytał mnie o postępy w nauce, zainteresowania. Znaleźliśmy zaświadczenie z 1954 roku podpisane przez Szczepana Łazarkiewicza, że dziadek pracuje jako konsultant konstrukcyjny w fabryce. Ale nie pamiętam, by kiedykolwiek chodził do fabryki. Mój ojciec też nigdy o tym nie wspominał. Ciotunia upominała się o odszkodowanie za utracony majątek. W 1960 roku dostała dokument z Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego z informacją na jakiej podstawie odebrano dziadkowi fabrykę. Jedyne, co udało się jej uzyskać, to dwie bardzo stare obrabiarki z Grochowskiej — otrzymała je, gdy zakład przeprowadzał się na Odlewniczą. Nie mam pojęcia, co z nimi zrobiła.


Nieruchomość przy ulicy Grochowskiej.


W 1987 roku mój ojciec, Wacław Twardowski, podjął starania o zwrot nieruchomości przy Grochowskiej. Przekazano ją — po  wyprowadzeniu się Warszawskiej Fabryki Pomp — WSK. W 1966 zburzono halę produkcyjną. W latach 70. WSK otrzymała pozwolenie na rozbudowę na terenie należącym do dziadka. Jednak nigdy nic tam nie powstało. W domu mieszkalnym naszej rodziny jakiś czas działała przychodnia WSK.

Przez lata odmawiano nam oddania nieruchomości, twierdząc, że jest we władaniu firmy, która wytwarza niezmiernie ważną dla obronności kraju produkcję. Choć w latach 90.
uzyskaliśmy orzeczenie sądu o nielegalności przejęcia przez państwo fabryki, to do dziś nie
odzyskaliśmy terenu przy Grochowskiej.

Tak zwane niesłuszne pochodzenie klasowe nie odbiło się na mojej rodzinie. Moja mama,
architekt, pracowała do emerytury w Biurze Projektów Typowych i Studiów Budownictwa
Mieszkaniowego na Wierzbowej. W tej instytucji po odejściu z Grochowskiej przez trzy lata
był zatrudniony ojciec. Potem przeniósł się do Centralnego Instytutu Ochrony Pracy. Był pracownikiem naukowym, kierownikiem zakładu. Odszedł na emeryturę w wieku 75 lat.

W 1957 roku rozpocząłem studia na Wydziale Mechaniczno-Technologicznym Politechniki
Warszawskiej. Kończyłem je na Wydziale Inżynieryjno-Ekonomicznym Transportu
Samochodowego Politechniki Szczecińskiej. Jednak pasjonowała mnie informatyka.
Zdobyłem na kursach i studiach podyplomowych nowe kwalifikacje. Pisałem programy
komputerowe. Od 1972 roku pracowałem w administracji rządowej — w Ministerstwie
Przemysłu Maszynowego, Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, a od 1987 roku
— w jednostce informatycznej podległej Ministerstwu Edukacji Narodowej. Odszedłem na
emeryturę w połowie 2007 roku ze stanowiska dyrektora Centrum Informatycznego Edukacji
w tym resorcie. Nigdy po upaństwowieniu nie byliśmy zapraszani na żadne uroczystości do fabryki. Jednak rodzice śledzili losy zakładu. W naszym archiwum zachował się numer tygodnika „Stolica” z 1963 roku z artykułem o historii fabryki z okazji przyznania nagrody architektonicznej — tytułu Mistera Warszawy — obiektowi na Odlewniczej.

Pod koniec życia dziadek podyktował swoje wspomnienia z dzieciństwa i młodości
księdzu Janowi Twardowskiemu — synowi jednego z jego młodszych braci — także Jana
Twardowskiego Nie mogę sobie przypomnieć tego okresu. Nie pamiętam także księdza
Jana w latach 50., gdy był wikarym w kościele Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Saskiej
Kępie. Pamiętam księdza z kościoła Wizytek. Organizował w zakrystii spotkania dla całej
rodziny Twardowskich. Brałem w nich udział z żoną i synami. Od wielu lat w kościele Wizytek
15 października odprawiana jest msza za rodzinę Twardowskich. (not. IKE)


Janusz Twardowski, syn Wacława Twardowskiego, wnuk Stefana Twardowskiego.


„Na światowym poziomie” – Wacław Twardowski


Pozwalam sobie przekazać informacje z historii fabryki, a mianowicie: firma Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka została założona w 1906 roku jako spółka komandytowa z siedzibą w Warszawie, przy ulicy Zygmuntowskiej. W roku 1915 został do niej zaangażowany mój ojciec inż. Stefan Twardowski, konstruktor byłej firmy Bormanna i Szwedego.


Profesor Czesław Witoszyński.


Po śmierci Wacława Brandla i wycofaniu się inż. Czesława Witoszyńskiego na skutek powołania go na profesora Politechniki Warszawskiej, inż. Stefan Twardowski spłacił udziały wspólników i sukcesorów i firma w 1919 roku została przekształcona w Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka, właściciel: inż. Stefan Twardowski z siedzibą przy ulicy Grochowskiej 37.


Inżynier Stefan Twardowski.


W 1929 roku ojciec mój przekształcił firmę w Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski, Warszawa, ul. Grochowska 37 (później na skutek zmiany numeracji ulicy Grochowskiej numery 312/314). Pod tą nazwą inż. Stefan Twardowski prowadził fabrykę do przejęcia pod zarząd państwowy, to jest do 18 sierpnia 1950 roku.

Przechodząc do zakresu produkcji, należy rozróżnić trzy okresy. W pierwszym okresie od 1906 do 1918 roku Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka podstawową produkcję opierały na typoszeregu ręcznych pomp dwutłokowych „Plus”. Na początku I wojny światowej — do czasu opuszczenia Warszawy przez armię carską — firma produkowała pompy ręczne do odwadniania okopów i elaborowała granaty ręczne.

W okresie tym rozpoczęto produkcję pomp odśrodkowych, ze względu jednak na brak stacji badawczej, produkcja tych pomp ograniczyła się jedynie do kilku próbnych sztuk.


Wnętrze hali fabrycznej zakładów Stefana Twardowskiego przy Grochowskiej.


W drugim okresie od 1918 do 1929 roku Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński
i S-ka, właściciel: inż. Stefan Twardowski, po Pompy tłokowe „Plus” produkowano jeszcze
przeniesieniu fabryki do nowo zbudowanego w nowym zakładzie na Grochowskiej.

Budynku wyposażonego w nowoczesną stację prób (jedyną w Polsce i jedną z czterech w Europie), zaniechały produkcji ręcznych pomp, a rozpoczęły produkcję pomp odśrodkowych dla potrzeb cukrownictwa, wodociągów miejskich, energetyki i kopalnictwa (pierwsza polska pompa kopalniana wykonana została dla kopalni „Brzeszcze”).


Reklama w „Przeglądzie Technicznym” z 15 maja 1917roku.


W okresie trzecim od 1929 do 1950 roku w Zakładach Mechanicznych inż. Stefan Twardowski produkowano pompy rotodynamiczne (odśrodkowe, diagonalne i osiowe). Osiągnęły one poziom światowy. Ponadto fabryka jako pierwsza w Polsce podjęła produkcję turbin parowych do mocy 500 kW oraz turbodmuchaw.


Pompy tłokowe "Plus" produkowano jeszcze w nowym zakładzie na Grochowskiej.

Pompy tłokowe „Plus” produkowano jeszcze w nowym zakładzie na Grochowskiej.

Pompa wirowa zaprojektowana przez Czesława Witoszyńskiego i wdrożona do produkcji w fabryce przy ulicy Aleksandrowskiej.

Pompa wirowa zaprojektowana przez Czesława Witoszyńskiego i wdrożona do produkcji w fabryce przy ulicy Aleksandrowskiej.

Turbina parowa produkowana w fabryce przy Grochowskiej

Turbina parowa produkowana w fabryce przy Grochowskiej.

Dwie pompy głównego odwadniania wyprodukowane w latach 20. dla kopalni „Brzeszcze”.


List Wacława Twardowskiego do redakcji „Wafapomp”, opublikowany w 1978 roku w nr 3 (165).


Wacława Twardowski, syn Stefana Twardowskiego, konstruktor i kierownik techniczny w Zakładach Mechanicznych inż. Stefan Twardowski w latach 1937 – 1950.

„Najstarsze wspomnienia” – Stefan Twardowski


Najstarsze wspomnienia

 


 

00043-209x300


Było to wiosną 1877 roku. Miałem wtedy niecałe trzy lata. Pamiętam, jak ojciec mój — Stanisław Twardowski, mając wyjechać na wojnę rosyjsko-turecką, żegnał się z matką moją — Franciszką Twardowską, z domu Nalewczyńską — i płakali oboje. Rozpłakałem się sam. Wtedy wuj Feliks Nalewczyński, najstarszy brat mojej matki, również świadek tego rozstania, skrzyczał mnie mocno. Zapamiętałem jego rozgniewaną twarz. Działo się to u dziadków Nalewczyńskich we wsi Jastrzębie, dwadzieścia kilometrów od Warszawy.

Wesele ciotki Ludwiki Dobrowolskiej, z domu Nalewczyńskiej, jednej z sióstr mamy. Było to w początkach sierpnia 1878 roku, na kilka tygodni przed powrotem ojca. Pamiętam, jak na to wesele zajechała karetą pani Kozierowska, żona weterynarza, właścicielka domku przy ulicy Hożej w Warszawie. Przybyła z chłopcem, moim przyszłym kolegą, Ignacym Kozierowskim. Pamiętam, że babcia dała nam po kawałku chleba razowego z masłem i miodem. Tak zaopatrzeni w jadło wyruszyliśmy do pozostałości wykarczowanego przez dziadka lasu. Piękne to były resztki tego lasu. Miał proste wysokie sosny. Chodziliśmy tam nieraz po chrust lub na grzyby. Miejsce prześliczne. Wywarło na mnie ogromne wrażenie.

Miejskie mieszkania nie mają najmniejszego znaczenia dla dziecka. Nie kształcą wyobraźni.

Ojciec powrócił z wojny tureckiej w sierpniu 1878 roku. Pokazywał rozmaite pamiątki
z Turcji. Skarpetki tureckie, zabawki. Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie — na rogu Hożej i Leopoldyny (dzisiejsza ulica Emilii Plater). Pamiętam dobrze strych tego domu. Towarzyszyłem nieraz matce wieszającej na nim bieliznę. Ileż tam poniewierało się rozrzuconych kół i kółeczek od zegarków!

Ponieważ ojciec zaniepokoił się dostrzeżoną wilgocią w naszym domu, rozpoczęło się
poszukiwanie nowego mieszkania. Kiedyś poszedłem i ja z mamą na to poszukiwanie. Szliśmy ulicą Leopoldyny do Alej Jerozolimskich. Padał deszcz. Pozostał mi w pamięci smutny
gwizd przejeżdżającej lokomotywy. Dźwięk był przejmujący. Wydawało mi się, że maszynista
płakał. Pozostało nieprzyjemne wrażenie.

Mieszkaliśmy na starym miejscu jeszcze całą zimę. Nauczyłem się wtedy czytać. Sylabizowałem z abecadła obrazkowego — przy figurach stały malowane litery.
Ż— żebrak, d — dama. Oprócz abecadła utkwiła mi w pamięci piękna książka z kolorowymi rysunkami motyli o prześlicznie barwnych skrzydełkach. Opanowałem tabliczkę mnożenia. Brata Feliksa nie pamiętam, był jeszcze bardzo mały. Wydawało mi się, że jestem sam w domu.

Ojca odwiedzali młodzi ludzie. Był zawsze pogodny i wesoły.

Przeprowadziliśmy się wreszcie na ulicę Twardą po świętach wielkanocnych 1879 roku.

Dom, do którego sprowadziliśmy się, był domem drewnianym pana Karola Kaznitza,
piekarza, blisko rogu ulic Żelaznej i Twardej. Typowo żydowskie miejsce. Furgony piekarskie
przejeżdżały często za oknami. Podwórze było ogromne, pełne szop. Tam miałem sposobność zapoznania się z życiem Żydów. W każdą sobotę ubierali się odświętnie, niosąc książki pod pachą. Dziwiłem się, że tylko w soboty chodzili wolno, dostojnie, nie spiesząc się.

Raz jeden pamiętam ojca chorego. Grzał się pod piecem i martwił się, żeby mu mieszkania
„nie podwyższyli”. Często w lecie od czerwca do września bywałem u dziadków we wsi Jastrzębie. Tak mi się podobało pieczenie kartofli w polu dziadków, że pewnego dnia przyszło mi do głowy pieczenie kartofli w mieszkaniu, gdy rodziców nie było w domu. Ułożyłem drewka na podłodze i zapaliłem. W miarę jak płomień wzrastał, zacząłem się obawiać, żeby nie przerzucił się na meble stojące obok. Przewidując, że ogień zaniepokoi ludzi przechodzących koło naszych okien na podwórzu, wziąłem się do gaszenia. Postawiłem stołek, aby ukryć wydobywający się płomień. Jednocześnie zacząłem

Życie z pompą sypać piasek, nie chcąc używać wody, aby nie pozostawić po sobie śladów. Ogień zgasł, ale stołek nadwęglił się, a na podłodze została czarna plama. Nie mogłem jej usunąć. Feliks urodził się w roku 1876. W lipcu 1879 roku urodziła się Ola. Ojciec ogromnie
cieszył się na córeczkę. Gdy podrosła, ustawiał ją na stole i obcałowywał. Uśmiechając się,
miała ładne dołeczki w policzkach. Raz ojciec wybrał się na zebranie z kolegami
do lokalu „Stara Gwiazda”. Nie wiedziałem, co to za lokal. Był to jedyny wieczór, o ile
dobrze pamiętam, w czasie którego nie było ojca w domu.

W dzień Nowego Roku 1880 obudziwszy się, zauważyłem duży śnieg, nową bramę wybudowaną przez piekarza pana Karola Kaznitza, oddzielającą teren piekarni od reszty podwórka. Chociaż było to święto, nie było ojca. Byłem bardzo zdziwiony, co się z ojcem stało.
Mama powiedziała, że ojciec wyjechał za Wisłę do swojej matki, a mojej babki. Tej babci
nigdy nie poznałem. Ojciec nieraz narzekał na swojego ojczyma — dziadek umarł wkrótce po
ożenieniu się ojca. Robił wymówki swojej matce, że ojczym nie dbał zupełnie o jego wychowanie i wykształcenie.

Z tego czasu pamiętam wyblakłą fotografię mojego ojca w ubiorze wojskowym. Nie mogłem
jednak uchwycić podobieństwa. Wielkanoc 1880 roku. Ksiądz przyszedł święcić pokarmy. Przy sposobności pytał mnie z poszczególnych części pacierza. Klęcząc na łóżeczku, mówiłem pacierz. Mama kupiła mi zegarek ze złotą dewizką za Żelazną Bramą. Byłem tak ucieszony, że nawet spałem z nim. Kiedy wychodziłem na podwórze, szedłem schylony, aby samemu lepiej
zobaczyć dewizkę i innym ją pokazać. W Wielką Sobotę po południu, kiedy szykowano
się do świąt, jeden chłopiec uderzył drugiego kawałkiem drewna tak nieszczęśliwie,
że podbił mu oko. Był to synek państwa Różańskich. Pamiętam, jak jego matka narobiła
krzyku. Nie wiedziałem, że tak umie krzyczeć i wymyślać — nasza mama była bowiem bardzo
cicha i nigdy jej nie było słychać na podwórzu.

W tym samym czasie w mieszkaniu państwa Różańskich poznałem brata pani Różańskiej,
Klemensa Bentkowskiego. Zapamiętałem go z tego, że nie posiadając połowy prawej ręki, umiał sobie radzić przy wycinaniu z drewna ramek do fotografii.


Żydóweczki mieszkające w tymże domu, bawiąc się na ulicy Twardej, egzaminowały
mnie raz z tabliczki mnożenia.


— Ale ty nie znasz tabliczki mnożenia.
— Znam.
— Ile jest cztery razy osiem?
Wiedziałem. Były bardzo zdziwione, że mały chłopiec nie będąc żydziakiem, umie tabliczkę
mnożenia.


Raz wyszedłem na ulicę Twardą bez niczyjej opieki jako pięcioletni chłopiec. Szedłem,
jak pamiętam, ulicą Srebrną do dawnej ulicy Okopowej, dzisiejszej Towarowej. Przechodziłem obok fabryki (jak się okazało potem — Bormanna). Zdziwiłem się, skąd się brała para wychodząca spod maszyny. Była to para powrotna maszyny parowej. Nie mogłem sobie tego wytłumaczyć. Skręciłem w lewo ze Srebrnej na ulicę Okopową i doszedłem do samego kolejowego przejazdu. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem parowóz puszczający od czasu do czasu parę. Zdziwiłem się, że taki żelazny gmach ruszył bez konia. Śledząc, jak się to stało, domyśliłem się, że jakaś siła działa na koła na podobieństwo tej, która wychodziła spod bramy fabrycznej. Droga, którą szedłem do przejazdu, podobała mi się. Słyszałem pianie koguta znajdującego się w jakimś zabudowaniu. Przypominała mi się wieś moich dziadków.

Pewnej niedzieli rodzice moi z Różańskimi i ze mną udali się na Jerozolimskie 115 do
nowo budującego się domu, będącego własnością pana Smolaka. Chcieli zobaczyć mieszkania do wynajęcia. Podróż ta była nie bez skutku, bo w lipcu tego roku przeprowadziliśmy się do tego domu. Zamieszkaliśmy na drugim piętrze obok państwa Różańskich. Mieszkanie podobało mi się. Było nowe, podłogi świeżo ułożone. Piecyk kuchenny był jednocześnie piecem do ogrzewania mieszkania. W domu poznałem wielu chłopców. Bawiliśmy się na placu przywierającym do domu oraz na drugim
podwórku z tyłu tegoż domu.

W wilię Bożego Narodzenia 1880 roku ojciec znalazł czas, aby urządzić choinkę. Dla
mnie było to nowością. Pamiętam jabłka wieszane bez opakowania, ale cukierki w bibułach.
Choinka była przystrojona łańcuchami z kolorowego papieru, zaopatrzona świeczkami.
Późniejsze lata nie dawały mi tego wrażenia, jakie sprawiła na mnie ta właśnie choinka
z lat mojego dzieciństwa.


Reklama Zakładów Mechanicznych Bormann, Szwede i S-ka, w których pracowali twórcy fabryki pomp: Czesław Witoszyński, Wacław Brandel, Stefan Twardowski i Szczepan Łazarkiewicz.


W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1880 roku ojciec zabrał mnie do państwa
Coblów, którzy mieszkali daleko za rogatkami Jerozolimskimi, po lewej stronie, idąc od Warszawy. Stał tam mały dom w polu, w miejscu odludnym. Pan Cobel był kowalem, miał kuźnię w tym domu. Ojciec nieraz mówił, że pani Coblowa lubi mnie i chce mnie zobaczyć. Zastaliśmy pana Cobla w łóżku czytającego gazety z całego tygodnia. Pani Coblowej nie było
w domu.

Poznałem w czasie tych odwiedzin kuźnię, miechy, kowadło, kawałki żelaza. Spędziliśmy
tam parę godzin. Przykrzyło mi się, bo pan Cobel był bardzo skąpy w opowiadaniach. Kiedy
wyszliśmy, był już zmierzch.

W drodze powrotnej spotkaliśmy przechodnia, który nie znając ojca, zatrzymał go na szosie
Grójeckiej i zapytał, czy wiemy, co się stało w Warszawie tego dnia przed południem.

Ojciec odpowiedział, że o niczym nie wie. Okazało się, że podczas sumy w zatłoczonym
kościele św. Krzyża ktoś krzyknął:


— Pali się!


Nie zachowano spokoju, rzucono się tłumnie do wyjścia. Na schodach zgnieciono na
śmierć około dwudziestu osób. Niebawem uformowała się grupa ludzi, która udała się do
restauracji „Pod Karasiem” (dziś dom nieistniejący), zdemolowała urządzenia, następnie
przedostała się na ulicę Wróblą, poturbowała Żydów, przypuszczając, że to oni byli sprawcami nieszczęśliwego zajścia w kościele.

W dzień świętego Szczepana jak zwykle rano poszliśmy do kościoła. Nie przeczuwaliśmy,
że spotkają nas w drodze niespodzianki. Przeszliśmy przejazd na Żelaznej. Zaraz za
przejazdem stał dom piętrowy dochodzący do ulicy Chmielnej po lewej stronie. Zwróciłem
tam uwagę ojcu, że lecą pierze. Ojciec odpowiedział, że to prawdopodobnie śnieg pada.
Kiedy jednak zbliżyliśmy się do budynku, ojciec przyznał mi rację. Nie tylko leciały pierze,
ale książki i rozmaite rzeczy wyrzucane z chederu żydowskiego. Na rogu ulic Chmielnej
i Żelaznej z żydowskiego szynku wyrzucano butelki z wódką na ulicę.

Ojciec był oburzony, że obok żandarma na koniu na ulicy dzieją się takie rzeczy. Ponieważ
ojciec mój znał dobrze język rosyjski, podszedł do żandarma i zwrócił mu uwagę na to,
co się dzieje. Żandarm odpowiedział, że to go nie obchodzi i odwrócił się na koniu.

Tymczasem widać było, jak wyrzucano towary ze sklepików żydowskich. Ojciec nie
chciał dalej iść. Wróciliśmy do domu. Po obiedzie ojciec chciał się dowiedzieć, co zaszło.
Przeszliśmy z ojcem przez przejazd na ulicy Okopowej wzdłuż ulicy Srebrnej i stanęliśmy
przed domem, gdzie dawniej mieszkaliśmy. Zauważyłem, że we wszystkich domach powystawiano obrazki świętych i pozapalano świece. Niebawem zauważyłem jakiś dziwny
tłum posuwający się z ulicy Wandy w naszym kierunku. Nie zdążyłem się zastanowić, kiedy
hałastra nadbiegła. Wydawało mi się, że to byli ludzie obcy, nieznani. Biegli w ciemnych
ubraniach i ciemnych czapkach, z wielkim gwizdem i hałasem. Zostaliśmy nimi otoczeni.
Wkrótce z przerażeniem spostrzegłem, że kilku z nich zaczęło wyrywać płyty żelazne
z bruku ulicznego i rzucać w górę na wysokość trzeciego piętra. Widząc to, a nie chcąc ulec jakiemuś wypadkowi, zawróciliśmy do domu.

Wieczorem z daleka widziałem pożary ulic Pańskiej, Prostej, Grzybowskiej i Łuckiej.

W kilka dni potem przed samym Nowym Rokiem aresztowano dużo osób jakoby zamieszanych w tej awanturze. Rozeszła się pogłoska, że zabrano ich do X Pawilonu.

Zaczęła się moja nauka. Ojciec uczył mnie polskiego, rosyjskiego i rachunków. Nie pamiętam,
żeby był opuszczony jakikolwiek dzień lekcji. Zawsze znajdował czas na naukę. Lekcje
odbywały się wieczorem po przyjściu ojca z pracy, po kolacji i trwały około dwóch godzin.
Nauczył mnie czytać, pisać oraz rachunków w zakresie trzech działań arytmetycznych.

Ze względu na to, że ojciec był surowy i wymagający, czuliśmy się w domu swobodniejsi
tylko z mamą. Pamiętam, że z nastaniem ciepłych dni zaczynały się zabawy dziecięce. Klipa, klasy z niebem i piekłem, latem ipy (guziki obijane o ścianę) i ciupy. Pamiętam jeszcze zbieranie kasztanów, które opadły z drzew.

W niedziele i święta chodziliśmy do kościoła. Najczęściej do kościoła świętej Barbary, kościoła Wszystkich Świętych, a od czasu do czasu do Katedry św. Jana. Katedra robiła na mnie zawsze ogromne wrażenie. Utkwiła mi w pamięci swoim ogromem, muzyką organową, orkiestrą smyczkową i śpiewami w czasie mszy.

Płakałem nieraz ze wzruszenia w czasie nabożeństw. Szczególnie działały na moją wyobraźnię grobowce umieszczone w ścianach po prawej i lewej stronie, a zwłaszcza symboliczny pomnik Stanisława Małachowskiego.

Lekcje odbywały się nadal. Starałem się jak najlepiej odpowiadać. Męczyłem się, bo praca była ponad moje siły. Trzeba było wycierpieć bardzo wiele rozmaitych przykrości. Do lekcji służyła tabliczka szyfrowa i szyfer. Tabliczkę wycierało się szmatką.

24 października 1881 roku urodził się Jasio, mój brat. Pamiętam, jak ojciec, wziąwszy kalendarz do ręki zaraz po urodzeniu brata, nadał mu imię Jan. Powiększył się też w pewnym
stopniu mój obowiązek opiekowania się dziećmi.

W marcu 1882 roku Jasio dostał ospy. Ospa miała bardzo poważny przebieg. Jasio
wyszedł z tej choroby szczęśliwie, ale ze śladami na buzi. Pamiętam, że kiedyś, pielęgnując
Jasia w bujanej kołysce, uchyliłem na chwilę lufcik. Zamknąłem go jednak pospiesznie,
gdyż sąsiadka z bocznej ofi cyny zaczęła krzyczeć, że mogę zaziębić ospę.

Ojciec ogromnie martwił się wyglądem Jasia po zdjęciu bandaży. Miał widoczne szramy.
Przyzwyczailiśmy się jednak do wyglądu Jasia. Nas nie raził.

W maju 1883 roku wyjechałem w towarzystwie ojca do Jastrzębia — siedziby dziadków ze strony mamy. Miało być wesele cioci Heleny z panem Adamem Nowackim. Podróżowaliśmy nocą wygodnie urządzoną bryczką, w czasie pięknej majowej pogody. Były właśnie Zielone Święta. Wieś wydała mi się piękniejsza niż zwykle. Pamiętam kwitnące drzewa wiśniowe, szum wody w przyleśnych rowach, śpiew ptaków.

Wuj Michałek, starszy ode mnie o dwa lata, był mi przewodnikiem. Kiedy trzeba było po trzech dniach wyjechać, płakałem po drodze, że muszę wracać do brudnej i brzydkiej Warszawy.

W 1883 roku umarł dziadek Nalewczyński. W 1884 roku urodziła się moim rodzicom
druga córka, moja druga siostra Helena.

W 1883 roku poszedłem z mamą do nauczyciela, pana Władysława Swierczyńskiego,
pracującego w jednoklasowej szkole miejskiej znajdującej się na wprost fabryki braci Buch
i Norblin. Szkoła mieściła się na pierwszym piętrze przy mieszkaniu prywatnym nauczyciela.
Jeden z pokojów był przeznaczony na klasę szkolną.


Do szkoły uczęszczali chłopcy od ośmiu do piętnastu lat. Najmłodsi siedzieli w pięciu
rzędach ławek na wprost stolika nauczyciela. Starsi siedzieli po prawej ręce nauczyciela
w wyższych nieco ławkach. Najmłodsi zaczynali naukę czterech działań arytmetycznych.
Starsi kończyli już całość arytmetyki. Odpowiadało to pierwszemu, drugiemu i trzeciemu
rokowi nauczania. Siedzieliśmy plecami do okna.

Korepetycji dawała pani nauczycielowa w chwilach wolnych od zajęć gospodarskich.
Muszę przyznać, że bardzo ciężko szło mi w tej szkole, szczególnie z arytmetyką. Było mi tak
trudno, że czasami uciekałem się do kłamstwa. Tłumaczyłem się chorobą, żeby nie pójść
do szkoły, gdzie miałem tyle trudności. Raz poszedłem na tak zwane wagary, ale potem tak
mi było wstyd, że nigdy to się nie powtórzyło.

Nauczyciel niewiele uczył. Każda ławka była pod opieką prymusa, który pomagał słabszym
kolegom. Nauczyciel był już starszy i posługiwał się uczniami.

Prymus, który miał mi pomagać, nie umiał sam dobrze wytłumaczyć i tylko zadręczał
mnie. Oddawałem mu nieraz swoje śniadanie, żeby tylko dał mi spokój.

Pamiętam, jak zaniepokoił się nasz nauczyciel na wieść o wizytacji, jaka miała odbyć się
w naszej szkole. Na wizytację miał przyjechać inspektor szkolny pan Kryłow.

Wiadomość o wizytacji nie pozwalała spać nauczycielowi. Był często zdenerwowany, siadywał
nieraz między nami w ławkach i palił nerwowo cygara. Córka pana nauczyciela,
panna Jadwiga Swierczyńska, zbierała nas przy fortepianie i uczyła śpiewać hymn rosyjski
„Boże, caria chrani”… Tymczasem inspektora jak nie było, tak nie było.

Wreszcie niespodziewanie pewnego dnia po południu nauczyciel usłyszał pukanie do
frontowych drzwi. Poszedł otworzyć, a po chwili wpadł z krzykiem do klasy, polecając
zetrzeć pospiesznie jakąś modlitwę napisaną po polsku na tablicy. Domyśliłem się wizytacji
inspektora.

Niebawem drzwi się otworzyły i ujrzeliśmy najpierw długą brodę, później głowę, wreszcie
całego pana inspektora z dużym brzuchem. Uczniowie byli tak przerażeni gościem, że nikt
nie umiał dać odpowiedzi na zadawane pytania inspektora. Przede wszystkim nie umiano
odpowiedzieć właściwie na jego powitanie. Wszelkie odpowiedzi wypadły fatalnie. Nauczyciel
stał na uboczu i trząsł się ze zdenerwowania, czy inspektor zauważył ścieranie pisma
polskiego z tablicy na wieść o przybyciu.

Ponieważ miałem trudności w nauce, pewnego dnia poprosiłem mamę, żeby poszła
ze mną do nauczyciela i zaproponowała mu udzielanie mi korepetycji. Miało to kosztować
rubla miesięcznie. Mama tę sprawę pewnego dnia załatwiła i pomoc w nauce została uzyskana. Chodziłem do pani nauczycielowej. Pomagała mi w języku polskim, arytmetyce,
geografii. Zacząłem dostawać dobre stopnie. Czwórki w dzienniczku tak wpłynęły na mnie,
że zacząłem się coraz lepiej uczyć.

Nauczyciel zwrócił uwagę na moją osobę. Siedziałem w ostatniej ławce, w ciemnym miejscu.
Po wpłaceniu pierwszego rubla nauczyciel nagle spytał się:


— A gdzie siedzi Twardowski?
Odpowiedziano, że w ostatniej ławce. Polecił usiąść mi w pierwszej, na wprost stolika
nauczyciela.

Kiedy pokazałem mu swój zeszyt, pochwalił mnie, że ładnie piszę.

— Tak ładnie pisze i siedzi w kącie — dziwił się nauczyciel.


Właśnie na tablicy wisiała ślepa mapa Europy. Nauczyciel kazał mi pokazać na tej ma-
pie miasto Kijów. Przypadkowo wskazałem prawidłowo miasto, które leżało na wysokości
moich oczu.


— O, to on i geografię zna — dziwił się nauczyciel.


Zachęcony powodzeniem i dobrymi stopniami, zacząłem się dobrze uczyć.

Pewnego dnia powiedziałem mamie, że już nie potrzebna mi pomoc nauczyciela, bo zaczynam sobie dawać sam radę i można już rubla nie płacić miesięcznie. Po odwołaniu przez mamę korepetycji znów poszedłem w ciemny kąt do ostatniej ławki.

Pan Swierczyński często chorował. W czasie choroby zastępował go pan Aleksander Mey.
Pan Mey był przez nas bardzo lubiany. Nigdy nie śmiał się z chłopców, nie żartował z nas.
Uczył starannie, umiał wyjaśnić lekcje. Pan Swierczyński cały czas siedział przy stoliku
w czasie odbywających się lekcji. Pan Mey nigdy nie mógł usiedzieć, chodził po klasie z małą
linijką w ręku.

Przy końcu roku szkolnego kilku chłopców razem ze mną postanowiło przejść do szkoły,
przy której na stałe uczył pan Mey. Szkoła ta mieściła się przy rogu Nowego Światu i Ordynackiej. Znalazłem się w pierwszej klasie. Uczyłem się teraz dobrze, dopełniłem braki.
Promocję do następnej klasy otrzymałem z wyróżnieniem.

Zaprzyjaźniłem się wtedy z kolegą Kazimierzem Paździerskim, chłopcem o dużych
zdolnościach i doskonałej pamięci. Mieszkaliśmy blisko siebie, ojciec jego był szwajcarem
przy warsztatach naprawy wagonów.

Szliśmy razem do szkoły i wracaliśmy z niej najczęściej razem. Droga biegła od przejazdu
do ulicy Marszałkowskiej, potem do Ordynackiej.

Rodzice Paździerskiego czytali „Trylogię” Sienkiewicza, jaka wtedy ukazywała się w odcinkach
w jednym z pism. Kolega mój zaznajomił się z jej treścią i w czasie naszej drogi
ze szkoły czy do szkoły opowiadał mi ją. Odznaczony, jak już powiedziałem, znakomitą
pamięcią, powtarzał mi wiernie zapamiętane fragmenty powieści.

Opowiadania te zrobiły na mnie ogromne wrażenie. W domu ojciec nieraz skarżył się na
nieudane powstanie styczniowe, w którym brał udział. Słyszałem, że chłopi nie poparli sprawy polskiej. Upadek powstania nasuwał mi na myśl jakąś naszą nieudolność narodową.

Sienkiewicz w „Trylogii” podkreślał bojowość Polaków, ich zdolność do bohaterstwa
w słowach niesłychanie barwnych, nie pozbawionych poezji. „Trylogia” uświadomiła mnie
pod względem narodowościowym. Wszelkie zakusy rusyfikacyjne nie zdołały już zmienić
mnie.

Jakkolwiek pan Mey umiał nas dobrze uczyć i był przez nas lubiany, to jednak nie
wierzyliśmy mu jako Moskalowi. Kiedy ukończyłem tę szkołę, trzeba było
postanowić, gdzie dalej pójdę. Projektowano dla mnie szkołę prywatną sześcioklasową Pankiewicza mieszczącą się przy ulicy Złotej. Nieraz jednak widziałem idących ulicą uczniów
szkoły technicznej znajdującej się w starym gmachu przy ulicy Złotej. Zauważyłem, jak
nieśli rajzbrety. Tak podobały mi się ich ręczne rysunki, że zapragnąłem chodzić do ich szkoły. Powiedziałem o tym w domu. Rodzice chętnie zgodzili się na to, bo szkoła techniczna była o wiele tańsza.


Kiedy po raz pierwszy poszedłem do szkoły technicznej, mieściła się już w nowym gmachu
przy ulicy Chmielnej. Zdawałem do pierwszej klasy i zostałem przyjęty do I b. Klasa I b przerabiała program szerszy i bardziej zaawansowany niż klasa I a.

Dostałem od mamy dziesięć rubli w złocie na opłacenie wpisów. Pieniędzy tych nie wpłaciłem od razu, ale nosiłem ze sobą. W końcu października profesor Aleksander Jurgielewicz czytał tzw. listę starszeństwa. Odczytywał listę ułożoną według alfabetu, a jednocześnie zaglądał do notatek wykazujących postępy uczniów. Kiedy doszedł do litery „T”, zajrzał do jakiegoś zeszytu i powiedział:


— Najlepiej uczącym się uczniem jest Twardowski i jako taki został zwolniony z opłaty
szkolnej.


Skoczyłem z radości do góry nie dlatego, że dowiedziałem się o swoim wyróżnieniu, ale
dlatego, że miałem teraz w kieszeni dziesięć rubli w złocie, których nie trzeba było oddawać
szkole. Pieniądze oddałem matce, nic nie mówiąc o tym ojcu. Wszyscy byli zadowoleni.

Pamiętam następujących nauczycieli szkoły technicznej, którzy mnie uczyli: Aleksandra
Jurgielewicza wykładającego arytmetykę, a jednocześnie pełniącego obowiązki
inspektora klasy; Aleksandra Biedrzyńskiego, nauczyciela języka polskiego; Władysława
Majchrowskiego wykładającego tzw. wstęp do przyrodoznawstwa; Wiktora Kurhanowicza, nauczyciela języka rosyjskiego; Lubomira Dymitrowicza, nauczyciela rysunków; Lwa Gellera,
kaligrafa; Telesfora Graffa, gimnastyka; ks. Stanisława Słowikowskiego, nauczyciela
religii; Juliana Sztatlera, nauczyciela śpiewu. Dyrektorem szkoły był Eugeniusz Łopuszyński,
sekretarzem Ernest Piechoczek.

Pamiętam jeszcze charakterystyczną postać woźnego Kiryła Michnikowa, wysokiego,
z bokobrodami w stylu Aleksandra II. Woźny był na ogół lubiany, nikomu nie szkodził. Był
jeszcze drugi woźny — Orlicki.

Aleksander Jurgielewicz, matematyk, był przystojnym mężczyzną, wysokim, z siwą głową
i brodą. Chodził w ciemnym tużurku. Pół godziny lekcyjnej poświęcał sprawom porządkowym
klasy, odczytywaniem postępów ze wszystkich przedmiotów. Na tej części lekcji
wymierzał kary cielesne woźny Orlicki, rozkładając karanego ucznia na krześle.

Drugie pół godziny poświęcał lekcji, wykładał jednak tak przystępnie i metodycznie,
że nadążał zawsze z programem. Zachowywał pogodę i równowagę ducha.

Aleksander Biedrzyński był bardzo nerwowy, średniego wieku, z czarną szeroką brodą.
Uczył dobrze, nie tracił czasu na gawędy.

Władysław Majchrowski był jednym z najlepszych pedagogów. Stawiał stopnie najlepsze,
nie dlatego, że był taki łagodny przy kwalifikacji uczniów, ale dlatego, że umiał
tak uczyć, że wszyscy naprawdę umieli przedmiot przez niego wykładany. Do dzisiejszego
dnia pamiętam wykładany przez niego układ twardości minerałów. Uczył o węglu, o torfie, o drzewie, o gipsie.

Kurhanowicz dobrze wykładał rosyjski, nie fałszował historii. Zapisywał się we wdzięcznej
pamięci uczniów. Kiedy umarł, w roku 1896, dużo uczniów było na jego pogrzebie.

Dymitrowicz pięknie rysował na tablicy. Wykładał rysunek ręczny.

Geller kaligrafował na tablicy tak wspaniale, że odczytując jego litery odnosiło się
wrażenie, że przeglądamy bilety wizytowe Watmana, na których każda literka była wykonana
artystycznie. Przy pisaniu na tablicy posługiwał się sznureczkiem wysmarowanym
kredą. Sznureczkiem tym odmierzał sobie linie, na których równiutko pisał.

Telesfor Graff, gimnastyk, imponował nam swoją siłą, wykonywał bardzo trudne ćwiczenia
gimnastyczne. Był młody, silny, bardzo grzeczny. Lekcje odbywały się przy fi sharmonii.
Lekcji tych jednak nie było dużo — najwyżej dwie godziny tygodniowo.

W tym czasie nie było współżycia między nauczycielami a uczniami. Jeden tylko pan
Michał Rozmysłowski, geograf i mechanik, chciał zbliżyć się do ucznia. Miał wpływ na
młodzież.

Był młody, sympatyczny, wykształcony, umiał rozmawiać z uczniami. Niestety nie było
właściwie czasu na te rozmowy. Od ósmej do dwunastej trwały lekcje, po przerwie obiadowej
od trzeciej do szóstej trwały obowiązkowe zajęcia praktyczne na warsztatach. Poza tym
starsza młodzież udzielała słabszym korepetycji, co także pochłaniało mnóstwo czasu. Młodzi
korepetytorzy dochodzili do wielkiej wprawy w udzielaniu lekcji, ale nie mieli czasu na
kontakt z nauczycielem, który mógłby podać tyle jeszcze cennych wiadomości.

Rysowaliśmy krzywe, elipsy, wykresy do szablonów. Trzeba było dobrze nauczyć się
przyklejać brystol do rajzbretów.

Po południu przyszły ćwiczenia praktyczne na warsztatach. Pracowaliśmy przy tokarkach
drzewnych. Trzeba było wycinać na walcach drewnianych wycięcia, które by pasowały do
szablonów. Przysparzało to nam wiele trudności. Pan Władysław Zalewski, technolog, pod
kierunkiem którego pracowaliśmy, nie umiał nam wytłumaczyć. Koledzy, nie potrafiąc czasem
wykonać na tokarkach robót, oddawali je starym tokarzom na mieście. Przy pracy
w warsztatach ubieraliśmy się w fartuchy.


Odczuwałem w szkole technicznej brak łaciny. Nie mieliśmy zupełnie wiadomości humanistycznych. Przedmioty humanistyczne były w mojej szkole pomijane. Skarżyłem się
na nasze jednostronne wykształcenie.

Pamiętam ciekawą i sympatyczną postać antykwariusza. Nazywał się Rosenvem. Miał
sklep z książkami przy rogu ul. Złotej i Marszałkowskiej. Był to człowiek kulturalny, czysty.

Kiedyś, kiedy odwiedziłem jego sklep, zaofiarował mi encyklopedię Orgelbranda
w szesnastu tomach. Sprzedał mi ją, nie znając mnie, bez pieniędzy, ufając, że w miarę możliwości spłacę ją na raty. Pewnego dnia, kiedy pojawiłem się u niego w sklepie, powiedział mi, że posiada jeszcze lepszą, nowszą, ilustrowaną encyklopedię Orgelbranda. Ilustracje podnosiły ogromnie wartość książki. Rysunki techniczne, herby, postacie ludzkie — wszystko to miało dla mnie bezcenną wartość.

Rosenvem sam mi zaproponował, żebym mu oddał poprzednio zabraną encyklopedię,
a zabrał tę piękniejszą, ilustrowaną, która tak mi się podobała. Nową encyklopedię dostałem
na poprzednich warunkach, księgarz zaufał mi. Na moje zapytanie:


— A skąd pan wie, że panu zapłacę? — odpowiedział po prostu:
— Ja wiem, że pan mi zapłaci i o to się wcale nie boję.


Promocję do klasy II b otrzymałem z nagrodą. W klasie II b przybył nam nowy profesor
Władysław Grabowski, historyk. Podobny był do starych romantyków. Nosił bujne włosy, nos miał duży, występujący, bez haka, brodę i wąsy, cerę bardzo niezdrową. Robił wrażenie człowieka nauki. Pamiętam jego okulary i bystre sowie oczy. Był świetnym pedagogiem. Polakiem z ducha. Znał świetnie wydawnictwa historyczne. Współpracował ze znakomitym historykiem literatury Piotrem Chmielewskim przy jakimś dziele naukowym. Kiedy przerabiał podręcznik do historii i zauważył jakiekolwiek kłamstwo, nigdy tego nie darował. Kazał natychmiast wziąć ołówek i skreślić.

Kiedyś, kiedy wykładał materiał lekcyjny, mówiąc o kawalerach maltańskich, jeden
z kolegów z ostatniej ławki nie brał udziału w lekcji, zajęty jakąś grą. Grabowski kazał mu
wstać i zapytał, o czym mowa. Zapytany, usłyszawszy od kolegi jakieś słowo, powtórzył:


— O kawalerach.
— No to stań kawalerze pod piecem! — zawołał profesor.


Profesor miał akcent litewski. Urodził się na kresach. Zdrowie miał słabe, ale lekcji nie
opuszczał.

Przeprowadziliśmy się z Alej Jerozolimskich na ulicę Daleką, za rogatkami Jerozolimskimi.
Dom był parterowy, pokój duży z kuchnią, dużo światła. Ojcu odpowiadał ten
lokal. Był bowiem tańszy.

Pewnego dnia rodzice wyjechali w sprawach majątkowych po śmierci dziadka Nalewczyńskiego. Zostaliśmy sami. Opiekowała się nami sąsiadka z pierwszego piętra. Zapomniałem o bożym świecie pochłonięty pracą przy rzeźbieniu z drzewa krucyfiksu. Czytałem wtedy z zapałem awanturniczą książkę o Rinaldo Rinaldinim.

Pobyt w mieszkaniu na ulicy Dalekiej pozostawił najmilsze wspomnienia. Na stokach
torów Kolei Wiedeńskiej zbieraliśmy morwy. Często wybieraliśmy się na ich poszukiwanie,
choć baliśmy się strażników kolejowych.

Odwiedzał nas często pan Skudlarski, daleki kuzyn, człowiek młody, bardzo sympatyczny,
podobnie jak przyjaciel ojca pan Józef Łątkiewicz.

Na ulicy Dalekiej mieszkaliśmy do 1888 roku. Ponieważ jednak mieszkanie było za daleko
od miejsca pracy ojca, trzeba było znowu pomyśleć o przeprowadzce.

Poszedłem sam szukać mieszkania. Przechodząc ulicą Pańską, zauważyłem dom spalony,
częściowo zamieszkały. Dom ten mnie zainteresował. W tym domu poznałem administratorkę panią Radzimińską. Wyszła do mnie, trzymając dziecko na ręku. W tym domu wynajęliśmy mieszkanie na drugim piętrze, pokój z kuchnią. Mieszkaliśmy tam długo. To była Pańska 95.

Mieszkając w tym domu po raz pierwszy poszedłem, w towarzystwie Skudlarskiego, do
teatru — na balet „Pan Twardowski” w opracowaniu muzycznym Adolfa Sonnenfelda.

Kilka dobrych lat potem byłem z żoną na tym samym balecie w opracowaniu Ludomira
Różyckiego, ale nie podobało mi się. W tym czasie, w 1883 roku, rozpoczęły się
roboty kanalizacyjne. Zwożono cegły, specjalnie oblewane wodą, kopano kanały. Wszędzie
było oświetlenie gazowe. Ci, co przyszli do teatru wcześniej, mogli obserwować, jak zapalano
lampy, posługując się płonącym knotem na długim drągu.

Muszę wspomnieć o jednym wypadku, jaki zdarzył się wtedy w moim życiu. Pewnego dnia
wezwano mnie w czasie lekcji do kancelarii szkolnej. W kancelarii spotkałem rozgniewanego
ojca. Przyszedł w sprawie mojego brata Feliksa i przypadkowo dowiedział się, że byłem
zwolniony z opłat za szkołę. Wytłumaczyłem mu, że powiedziałem o tym swego czasu
matce, oddając jej pieniądze. W początkach 1886 roku udzielałem lekcji pannie Helenie Domańskiej, córce pracownika kolejowego. Dziewczynka miała dwanaście lat. Uczyłem ją czytać i pisać. Mieszkała przy ulicy Chmielnej, blisko Sosnowej. Lekcje miałem codziennie, otrzymywałem rubla miesięcznie. Były to moje pierwsze lekcje w życiu. Wkrótce rozeszła się wieść:


— Patrzcie, syn Twardowskiego daje już lekcje!


Pamiętam jeszcze lekcje, jakich udzielałem synowi handlarza raków. Mój nowy uczeń
nazywał się Szymański. Mieszkał przy ulicy Ciepłej. Z biegiem czasu przybywało mi lekcji.
Uczyłem nawet na ulicy Czerniakowskiej. Nieraz zimą musiałem robić kawał drogi, nie mając ciepłego ubrania. Byłem zawsze wrażliwy na zimno, toteż zima dokuczała mi.

Ojciec dał mi swój srebrny zegarek dwu kopertowy. Służył mi bardzo długo na moich
lekcjach.


Przyjaźniłem się wtedy z panem Szkudlerkiem. Chodziłem z nim do teatru.

W klasie III b, w roku szkolnym 1889/1890 przyszedł nowy nauczyciel Siniegub. Cały
czas wykładał z pamięci. Nikt z nas nie mógł się niczego nauczyć.

Zacząłem kompletować bibliotekę. Pierwszymi moimi książkami były książki, jakie
otrzymałem jako nagrody.

W mieszkaniu przy ulicy Pańskiej wieczorami zbierali się sąsiedzi na korytarzu na czytanie
książek. Ojciec mój czytał na głos bardzo wyraźnie. Przeważnie czytał jakieś fragmenty
kalendarza i nowe powieści Sienkiewicza lub Kraszewskiego.

Przy końcu roku szkolnego, po ukończeniu III b, trzeba było zdawać egzamin przed profesorami obcymi, z innego gimnazjum. W tym wypadku z gimnazjum Pankiewicza przy ulicy Złotej 3. Na dzień przed egzaminem pisemnym z języka rosyjskiego, w niedzielę wieczorem, pan Kurhanowicz polecił nam przyjść do szkoły. Dał nam do losowania rozmaite tematy na oddzielnych karteczkach. Wylosowaliśmy jeden z tematów, który został przez
profesora omówiony. Następnego dnia znaleźliśmy się w obcej szkole — gimnazjum Pankiewicza. Otrzymaliśmy jeden z tematów, jaki przypadkowo został poprzedniego dnia omówiony przez profesora Kurhanowicza. Byliśmy do niego nieźle przygotowani. Po kilku dniach profesor Papiniuk stwierdził, że wszyscy jednakowo napisali. Wobec tego obniżył każdemu stopień o jeden. Pamiętam, że otrzymałem wtedy trójkę.

Egzamin złożyłem pomyślnie, zdobywając jako nagrodę tom poezji Puszkina.

Pamiętam, że w czasie wakacji w 1890 roku otrzymałem większą korespondencję.
Pan Jan Billing, właściciel sklepu z bielizną, na wystawie którego wisiała reklamowa koszula,
zgłosił się do sekretariatu szkoły z prośbą o przysłanie jednego z uczniów, któryby
przygotował jego syna Wacława Billinga do szkoły technicznej. Sekretarz podał mi adres
Billinga, proponując mi lekcje.

Wszedłem do sklepu od podwórza, dostając się między jakieś panny szyjące bieliznę.
Pana Billinga zastałem siedzącego przy kontuarze. Zgłosiłem się do niego. Pan Billing popatrzył na mnie, ale musiałem bardzo młodo wyglądać, bo zaczął mi niedowierzać mówiąc,
że przecież uczeń musi mieć respekt dla nauczyciela, a ja wyglądam młodziej od jego
syna. Odpowiedziałem, że na respekt nauczyciel zasługuje sobie dopiero w czasie pracy.
Pan Billing kazał mi przyjść o czwartej godzinie po południu. W międzyczasie udał się do
sekretarza szkoły z zapytaniem, czy czasem nie pomylił się, polecając mi udzielanie korepetycji. Sekretarz zapewnił go, żeby się o mnie nie bał. Kiedy po południu pojawiłem się w sklepie, pan Billing już zupełnie inaczej ze mną rozmawiał. Miałem otrzymać dwadzieścia
rubli miesięcznie, pracując z jego synem tyle czasu, ile uważałem za potrzebne. Orałem jak
koń. Uczeń mój, Wacław Billing, po ukończeniu szkoły technicznej, wyjechał do Szwajcarii,
pracował tam jako zwykły mularz, czyścił studentom buty, w zamian za to go uczyli.
Przygotowali go do studiów. Niebawem pojechał do Padwy i tam skończył politechnikę ze
stopniem magisterskim. Budował mosty. Pewnego dnia znalazłem jego nekrolog w jednym
z pism. Okazało się, że popadł w depresję i rychło zmarł.


Przyjaźniłem się bliżej z kolegą Ludwikiem Żakiewiczem. Mieszkał na Lesznie, przy Żelaznej z matką i bratem. Uczyliśmy się dobrze. Przy przejściu z pierwszego kursu na drugi zostaliśmy zwolnieni z egzaminów na podstawie dobrych ocen rocznych. Kolega Żakiewicz zachęcał do poznania teatru. Chodziliśmy z nim razem na sztuki teatralne. Mniej więcej od roku 1894 byłem częstym gościem teatralnym.

W tym czasie były głośne dwie artystki dramatyczne: Maria Wisnowska i Jadwiga
Czaki. Każda z nich miała swoich klakierów, którzy przychodzili do teatru z kawałkami
drewna przymocowanymi do rąk, aby głośniej oklaskiwać swoje ideały. W 1890 roku miał
miejsce tragiczny wypadek. Wisnowska została zastrzelona przez Rosjanina Aleksandra
Barteniewa. Wiele lat potem zgłosiła się do naszego domu przy ulicy Grochowskiej księżna
rosyjska, podając się za matkę nieszczęśliwego zabójcy Wisnowskiej. Była w nędzy, udzielała
nam masaży.


Kiedyś narysowałem głowę Tadeusza Kościuszki. Ojciec zabrał rysunek i pokazał panu
Radzimińskiemu, administratorowi domu, a przede wszystkim ojcu mojej przyszłej żony.
Pan Radzimiński pochwalił rysunek, mówiąc że mam talent. Nie było funduszów na to, aby
studiować rysunek.


W czasie wakacji latem 1892 roku odbywałem praktykę na kolei. Była to praktyka
drogowa — przybijaliśmy szyny. Był wtedy ogromny upał. W tym czasie wybuchła w Warszawie cholera, ale nas młodych ta choroba nie przejmowała. Byliśmy zajęci pracą. Udzielałem wtedy korepetycji w domu przy ulicy Hożej, blisko placu Trzech Krzyży. Matka mojego ucznia była wdową po nauczycielu. Pamiętam, że kiedyś przyszedłem do tego domu i nie mogłem zdjąć kalosza z nogi. Długo się z nim mocowałem w przedpokoju. Wreszcie wszedłem w tym łajdackim kaloszu do pokoju. Uczeń mój odgrywał Napoleona. Młodszy jego brat, którego nie uczyłem, oszukiwał ciotkę. Kiedy ciotka wieszała precelki na samowarze, zręcznie potrafił je porwać. Kiedy zaczynała ich szukać, wieszał ukradkiem z powrotem. Kiedyś uciekł z domu, nie było go trzy dni. Matka przypadkiem odnalazła go w mieście jadącego na furmance. Nie wiem, co się stało z moim uczniem i jego bratem — nasze drogi rozeszły się. Pamiętam jeszcze lekcje, jakich udzielałem synowi maszynisty Antoniego Czajmnitza. Potem zaczęła się praktyka na parowozie. Jeździłem na trzeciego, obok maszynisty i jego pomocnika. Nadzór miał stary maszynista Zając. Przypominam sobie Aleksandra Bułkę. Był to młody człowiek, przystojny, bardzo silny. Potrafił przerzucić jakiegoś chłopca przez parkan, kiedy stanął mu na drodze. Byłem kiedyś świadkiem awantury pomiędzy panem Zającem a panem Bułką. Pan Zając nawymyślał Bułce, że wprawdzie ma ładnego syna, ale głupiego. Bułka poczuł się urażony i opuścił kolej. Niebawem w „Musze”, którą redagował pan Władysław Buchner — kolejarz, pojawiła się wzmianka: „Zając nie mógł
strawić Bułki”.

Przechodząc z kursu pierwszego na drugi i z drugiego na trzeci, otrzymałem jako nagrody
dwa pudełka cyrkli. Kończąc trzeci kurs, dostałem w nagrodę za postępy w nauce „Technologię chemiczną” Wagnera po rosyjsku.

Po ukończeniu szkoły zaczęło się poszukiwanie pracy. Początkowo pracowałem
w warsztatach kolejowych na Czystej. Szedłem z domu na miejsce pracy prawie godzinę,
zabierając bańkę z kawą. Jako wynagrodzenie otrzymywałem 50 kopiejek dziennie. Wkrótce
jednak zostałem przydzielony do biura pana inżyniera Ludwika Wojny. Sporządzałem
techniczne rysunki. Pracowałem od godziny dziewiątej do trzeciej po południu. W dalszym
ciągu udzielałem korepetycji.

Pan Bolesław Wierzbicki, wychowanek szkoły technicznej, podrzucał mi do wykonania
różne rysunki techniczne na wystawę w Petersburgu. Praca nad tymi rysunkami pochłaniała
mi dużo czasu.

Pracę w biurze kolejowym otrzymałem wraz z czterema kolegami. Najczęściej spędzałem
czas u Żakiewiczów, jego matki i jego brata – Antoniego, na ulicy Leszno. Spędzaliśmy
czas wesoło. Stosunki moje z kolegą Żakiewiczem zacieśniały się coraz bardziej.

Sprowadziłem fortepian i uczyłem się muzyki. Lekcji udzielał mi pan Ludwik Hajntze.
Trwało to do listopada 1895 roku, to jest do czasu rekrutacji do wojska. Z wojska zwolniono
mnie po pierwsze dlatego, że przysługiwało mi zwolnienie jako najstarszemu synowi, opiekunowi ojca, po drugie stwierdzono na komisji, że jestem zbyt szczupły.

W dalszym ciągu byłem stałym gościem państwa Żakiewiczów, gdzie przebywała pani
Domagałło, kuzynka Żakiewiczów, wesoła wdowa. Bardzo tam było wesoło. Wyśmialiśmy
się za wszystkie czasy.

W tym czasie występował w operze warszawskiej słynny śpiewak włoski Mattia Battistini.
Wspaniały baryton, grał rolę popisową Don Juana. Byłem na tej operze siedem razy.
Zachwycałem się wspaniałym śpiewakiem. Kupiłem nawet partyturę Don Juana, studiowałem
ją dokładnie. Do dzisiejszego dnia pamiętam początek znanej arii: „Bez spoczynku
w noc i w dzień, chodzę prawie już jak cień”. Pamiętam jeszcze katalog kobiet uwiedzionych
przez Don Juana. Niezależnie od bywania na operach, przyszła kolej na częste odwiedzanie galerii obrazów. W owych czasach Zachęta Sztuk Pięknych znajdowała się w podwórzu pałacu Potockich.

Pamiętam słynny obraz Władysława Podkowińskiego „Szał” przedstawiający nagą kobietę
na koniu. Pewnego razu malarz ostro krytykowany za ten obraz wszedł na wystawę
i zniszczył go. Wywołało to wielkie poruszenie w ówczesnej Warszawie.


Prawie zaraz po ukończeniu szkoły starałem się pracować w fabryce Bormanna znajdującej
się na ulicy Srebrnej 16. W fabryce tej wykonywano kotły parowe, urządzenia cukrownicze,
gorzelnicze, słupy, beczki. Fabryka zatrudniała około ośmiuset ludzi, w tym około pięćdziesięciu inżynierów i techników było w biurze konstrukcyjnym. Słyszałem od
kolegów, którzy już tam pracowali, że jest ono bardzo dobrze prowadzone.

W czerwcu 1896 roku kolega mój biurowy, również wychowanek szkoły technicznej,
zapytał, czy nie chciałbym pracować w biurze technicznym. W połowie lipca złożyłem wizytę
samemu panu Maurycemu Bormannowi. Powiedział, że mógłby pomówić o mnie z panem
Edmundem Jaworskim, którego już wtedy znałem, o ile zgodzę się na pracę w biurze konstrukcyjnym. Zgodziłem się. Bormann zapisał w notesie mój adres. W sierpniu miałem stawić się u niego w pracy.

Po kilku dniach rozmawiałem z panem Jaworskim, który przyjął mnie bardzo życzliwie.
W fabryce Bormanna spotkałem kolegów z tego samego roku: Bolesława Srzednickiego,
Leopolda Chrzanowskiego, Adama Piaskowskiego, Józefa Pestrycha, Adolfa Hajntzego
i innych z wyższych roczników szkoły. Pewnego dnia poszedłem pożegnać się z panem
inżynierem Wojno. Pan Wojno był niezadowolony z mojego odejścia. Nastąpiło nasze rozstanie. Przy pożegnaniu pan Wojno powiedział, że jeżeli będzie mi gdziekolwiek źle, zawsze mnie do siebie przyjmie. Niestety, pan Wojno niedługo żył — wkrótce rozchorował się poważnie i umarł.

Od pierwszego dnia pracy u Bormanna uderzyła mnie ogromna cisza w biurze. Zupełnie
nie tak, jak na kolei. Ta cisza sprzyjała pracy.

Zapoznałem się z ludźmi, rozpoczęło się życie koleżeńskie. Zbieraliśmy się w restauracji
„Pod Trupem” przy ulicy Złotej w ogródku z wynajętym gabinetem. Jedni grali na pianinie,
inni jeszcze deklamowali przygotowane utwory.

Tak trwało to życie koleżeńskie kilka lat. Pracowałem wtedy jako młodszy konstruktor
przy projektach maszynowych.


Wspomnienia podyktowane ks. Janowi Twardowskiemu w czasie choroby przed śmiercią, udostępnione wydawcy przez Janusza Twardowskiego.


Stefan Twardowski, od 1 maja 1915 pracownik, a następnie wspólnik Wacława Brandla
i Czesława Witoszyńskiego. Od 1919 roku jedyny właściciel fabryki, która w 1929 roku
otrzymała nazwę Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski.

Adresy Warszawskiej Fabryki Pomp – na Odlewniczej


Na Odlewniczej


Annopol, na którym 22 lipca 1963 roku dokonano uroczystego otwarcia nowej siedziby Warszawskiej Fabryki Pomp, został przyłączony do Warszawy w 1951 roku. Jeszcze wtedy miał opinię siedliska nędzy i przestępczości. Stworzony w latach 20. na terenach należących do Skarbu Państwa Annopol był miasteczkiem baraków, do których zsyłano bezdomnych, bezrobotnych i niepłacących czynszu lokatorów warszawskich mieszkań. W 1938 roku w stu trzynastu barakach na Annopolu mieszkało jedenaście tysięcy osób.

Budowa fabryki przy Odlewniczej.


Annopol, na którym 22 lipca 1963 roku dokonano uroczystego otwarcia nowej siedziby Warszawskiej Fabryki Pomp, został przyłączony do Warszawy w 1951 roku. Jeszcze wtedy miał opinię siedliska nędzy i przestępczości. Stworzony w latach 20. na terenach należących do Skarbu Państwa Annopol był miasteczkiem baraków, do których zsyłano bezdomnych, bezrobotnych i niepłacących czynszu lokatorów warszawskich mieszkań. W 1938 roku w stu trzynastu barakach na Annopolu mieszkało jedenaście tysięcy osób.

„Tu nędza jest zlokalizowana jak zaraza, wywieziona w szczere pole. Usadzona na piaskach. Pozbawiona zębów i pazurów. Taka nędza do oglądania, pokazowa, kliniczna, ujęta w system, bezpieczna jak zwierzęta w rezerwacie, zatruwająca swym jadem tylko samą siebie. Nędza bez porównania i bez kontrastu. Beznadziejna” — pisała w 1938 roku o Annopolu Elżbieta Szemplińska-Sobolewska.

Baraki bez prądu i wody składały się z oddzielnych pomieszczeń o powierzchni około
dwudziestu metrów kwadratowych. Zajmowały je wielodzietne rodziny. Naczynia kuchenne
zastępowały puszki po konserwach. W całym Annopolu brakowało miejsca, w którym można
byłoby się wykąpać. Ubikacje stały obok baraków. Fetor, nieczystości, zarazki, gruźlica,
brak lekarza. Po zmroku kontrolę nad osiedlem nędzy przejmowały młodociane gangi.

Mieszkańcy sąsiedniego Bródna, niszczonego w czasie potopu szwedzkiego, insurekcji
kościuszkowskiej i powstania listopadowego, żyli znacznie lepiej. Przede wszystkim dzięki
wybudowaniu w 1875 roku Nadwiślańskiej Drogi Żelaznej, łączącej twierdze Dęblin i Modlin.
Wtedy zbudowano drewniany Dworzec Nadwiślański (dziś stacja Warszawa Praga), a w pobliżu duże warsztaty Kolei Nadwiślańskiej, które pozwalały na znalezienie pracy. Na Bródnie osiedlali się robotnicy i kadra techniczna. Pracownicy kolei mieszkali w tak zwanych
drewniakach — wielorodzinnych domach drewnianych. Aż do 1916 roku na Bródnie obowiązywał zakaz wznoszenia — ze względów militarnych — budynków murowanych.
Zniesiono go wraz z przyłączeniem Bródna do Warszawy.

Po odzyskaniu niepodległości Główne Warsztaty PKP (jak nazwano dawne warsztaty Kolei Nadwiślańskiej) były największym, obok Przemysłowo-Handlowych Zakładów Chemicznych Ludwik Spiess i Syn SA (dzisiejsza tarchomińska „Polfa”), pracodawcą w tej okolicy.

Rodziny dobrze zarabiających kolejarzy miały do dyspozycji szkoły, placówki służby zdrowia, łaźnię, trzy kina. Działały tu liczne organizacje społeczne i oświatowe, zarówno lewicowe (Organizacja Młodzieżowa Towarzystw Uniwersytetów Robotniczych), jak i prawicowe (Koło Młodzieży Wszechpolskiej). Rozwijała się spółdzielczość. Przedwojenny klimat Bródna określały wąskie uliczki zabudowane głównie niewielkimi domami drewnianymi i murowanymi. Od 1923 roku Bródno z lewobrzeżną Warszawą połączył autobus. W 1924 roku ulicami: Odrowąża, Białołęcką (Wysockiego), Poborzańską do pętli na Pelcowiźnie przejechał tramwaj linii „dwadzieścia jeden”.

We wrześniu 1939 roku warsztaty kolejowe na Bródnie zostały zbombardowane przez
hitlerowców, a w 1944 przed ich wycofaniem się z Pragi wysadzone w powietrze. Po wojnie warsztaty odbudowano (działały do 1997 roku).


Oblicze Bródna odmieniła budowa wielu fabryk na Żeraniu Wschodnim (obejmował on
między innymi Annopol), który był najbardziej intensywnie rozwijającą się po wojnie przemysłową częścią Pragi. Zadecydowało o tym położenie — bliskość centrum Warszawy, szlaków komunikacyjnych (drogowych, kolejowych i wodnego) oraz wolne tereny pod inwestycje. Zbudowano tu kilkadziesiąt zakładów przemysłowych, wśród nich: Fabrykę Samochodów Osobowych „Polmo”, Zakłady Elektroniczne „Unitra-Warel”, Zakłady Mięsne „Żerań”, Żerańską Fabrykę Elementów Betonowych „Faelbet”, Cementownię „Warszawa”. Dla zaopatrzenia energetycznego między innymi tych zakładów wzniesiono Elektrociepłownię Żerań, w której pracują pompy wyprodukowane w Warszawskiej Fabryce Pomp.

Od połowy lat 60. na miejscu rozebranych drewniaków i niewielkich, najczęściej pozbawionych wody i kanalizacji, murowanych domów powstały bloki wielkich bródnowskich
osiedli. Zamieszkały w nich między innymi rodziny kilkuset pracowników Warszawskiej Fabryki Pomp.

Grupę rozruchową w zakładzie przy Odlewniczej stanowili pracownicy z Grochowskiej.
Inżynier Jerzy Kabała instalował nowe maszyny. Szczepan Łazarkiewicz i Mieczysław
Stępniewski nadzorowali pracę nad budową i urządzeniem nowoczesnej stacji prób.
Kluczowe stanowiska produkcyjne w nowym zakładzie zajęli fachowcy z Grochowskiej. Na
Odlewniczej zasiliły ich nowe roczniki absolwentów szkół zawodowych, w tym szkoły
przyzakładowej WFP oraz nowe roczniki absolwentów Politechniki Warszawskiej.

Nowoczesny zakład z wykwalifikowaną załogą podejmował się produkcji coraz bardziej
skomplikowanych pomp, w tym licencyjnych pomp zasilających Halberga. Rozwój produkcji
pomp w warszawskiej fabryce został szeroko omówiony w drugiej jubileuszowej książce
wydanej przez Grupę Powen-Wafapomp SA „Warszawska Fabryka Pomp. Sto lat tradycji”.

Państwowa fabryka podlegała ministerstwu i zjednoczeniu, które nadzorowały jej działalność, ustalały wielkość i asortyment produkcji, wyznaczały priorytetowych odbiorców i dyrektorów. Państwo decydowało o nowych inwestycjach. Po wybudowaniu odlewni staliwa w Siedlcach, która miała być częścią WFP, władze podjęły decyzję o jej usamodzielnieniu. Na terenie WFP działały: organizacja partyjna, związkowa, młodzieżowa, samorząd robotniczy. W imieniu załogi podejmowały one dodatkowe zobowiązania produkcyjne, odpowiadały na apele kierownictwa partii i rządu, organizowały zbiórkę pieniędzy na odbudowę Zamku Królewskiego i sprzątanie w czynie społecznym terenu bródnowskich osiedli.

Wraz z zakładem przy Odlewniczej zbudowano 43 zakładowe mieszkania w bloku
przy Darwina i 86 mieszkań przy Toruńskiej. Wśród lokatorów, którzy otrzymali klucze do zakładowego mieszkania przy ulicy Darwina, był Szczepan Łazarkiewicz. Ponieważ jego rodzina składała się z dwóch osób (konstruktora i jego żony), zgodnie z przyjętymi normami
uzyskał on mieszkanie jednopokojowe. Takie samo mieszkanie w tym samym budynku
otrzymał po niespełna roku pracy w WFP młody inżynier Zdzisław Płuciennik.


Otwarcie ośrodka w Złockiem przez władze administracyjne i partyjne fabryki. Od lewej: dyr. Marian Kosiński i I sekretarz KZ PZPR Adam Wojdalski

Otwarcie ośrodka w Złockiem przez władze administracyjne i partyjne fabryki. Od lewej: dyr. Marian Kosiński i I sekretarz KZ PZPR Adam Wojdalski


Pracownicy, którzy mieli książeczki mieszkaniowe, mogli się starać o mieszkanie z tak zwanego patronackiego budownictwa spółdzielczego. W latach 1971-1975 mieszkania dzięki fabryce otrzymało 116 pracowników. WFP zapewniła pracownikom ogródki działkowe (na Zaciszu), oferowała im tanie wczasy, w tym we własnych ośrodkach w Różanie i Złockiem, kolonie dla dzieci, opiekę zakładowej służby zdrowia. Zakładowe autokary woziły pracowników na wycieczki turystyczne, wyprawy na grzyby i ryby. W zakładzie rozprowadzano bilety do teatrów, kin i galerii. Na Odlewniczą zapraszano twórców kultury i uczonych. Organizowano kiermasze książki, konkursy dla racjonalizatorów, kursy prawa jazdy, imprezy sportowe. W fabryce funkcjonowały koła Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Mechaników Polskich, Stowarzyszenia Techników Odlewników Polskich, Polskiego Czerwonego Krzyża, honorowych krwiodawców, Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, emerytowanych pracowników.


Narada samorządu robtoniczego

Narada samorządu robotniczego.


Audycje nadawał zakładowy radiowęzeł. W 1963 roku ukazał się pierwszy numer zakładowej gazety „Wafapomp”, która pozostaje bezcennym źródłem informacji na temat historii przedsiębiorstwa.

Artykuły „Wafapomp” potwierdzają, że WFP troszczyła się o pielęgnowanie tradycji fabryki, przypominała także o okresie, gdy znajdowała się w rękach prywatnych właścicieli. W 1968 roku, w związku z 60. rocznicą powstania firmy, Konferencja Samorządu Robotniczego podjęła uchwałę o ustanowieniu złotej i srebrnej Odznaki „Zasłużony Pracownik Warszawskiej Fabryki Pomp”. Pierwszą osobą, której ją wręczono był Józef Raczko. Razem z nim uhonorowano trzy osoby, w tym dwie, które, podobnie jak Raczko, zaczynały pracę u Twardowskiego: Józefa Krasnodębskiego i Arseniusza Szewcowa. Z okazji siedemdziesięciolecia fabryki WFP wspólnie z redakcją „Expressu Wieczornego”, najpopularniejszej wówczas warszawskiej gazety, podjęła akcję poszukiwania archiwalnych zdjęć związanych z historią zakładu.


Dyplom uznania dla załogi WFP od KC PZPR.


Mimo wysokich — w porównaniu z innymi zakładami — zarobków, krótszej drogi do własnego mieszkania, szansy wyjazdu na atrakcyjne kontrakty zagraniczne, urozmaiconej oferty socjalnej, WFP stale miała problemy z obsadą stanowisk bezpośrednio produkcyjnych. Nie rozwiązała ich własna szkoła ani filie — najpierw w Siedlcach, a potem w Bartoszycach. Nie rozwiązało ich motywowanie robotników wysokimi stawkami w akordzie i w godzinach nadliczbowych, dzięki którym najlepiej pracujący tokarze i monterzy zarabiali więcej niż dyrektor przedsiębiorstwa. Choć wykonywano narzucany z góry plan produkcji, wciąż nie nadążano z realizacją zamówień na pompy i części zamienne.

Trudności WFP zaczęły rysować się w drugiej połowie lat 70., gdy dokonano redukcji tzw. frontu inwestycyjnego. Wtedy zrezygnowano z planów budowy wielkiego zakładu produkcyjnego WFP w Żyrardowie. Po 1980 roku klimat inwestycyjny w Polsce nadal słabł. Wyczerpały się możliwości rozwoju powojennego systemu gospodarczego. Dokonana na przełomie lat 80. i 90. przemiana ustrojowa przywróciła zasady rynku i wolnej konkurencji, całkowicie zmieniając warunki działalności Warszawskiej Fabryki Pomp. Państwa, które pozostawało jej właścicielem, nie interesowała już kondycja finansowa przedsiębiorstwa, portfel zamówień, los pracowników. Działo się to w okresie załamania inwestycyjnego w Polsce i równoczesnego szerokiego otwarcia rynku krajowego na zagraniczną konkurencję.


Budowa Domu Profilaktyczno-Wypoczynkowego w Złockiem koło Muszyny.

Blok przy ul.Toruńskiej 76. w którym mieszkało 86 rodzin pracowników WFP.

Blok przy ul.Toruńskiej 76. w którym mieszkało 86 rodzin pracowników WFP.





Państwowa forma własności ograniczała swobodę podejmowania działań mogących
uchronić fabrykę przed upadkiem. Po nieudanej próbie przejęcia przedsiębiorstwa
przez akcjonariat pracowniczy, dokonano jego prywatyzacji za pośrednictwem NarodowychFunduszy Inwestycyjnych, która doprowadziła do wejścia spółki WAFAPOMP SA na giełdę.

To z kolei umożliwiło przejęcie fabryki przez spółkę POWEN SA, a następnie — w 2006
roku — połączenie fabryk pomp w Warszawie, Zabrzu i Świdnicy w jeden wspólny podmiot —Grupę Powen-Wafapomp SA, która kontynuuje tradycje Towarzystwa Komandytowego Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka, ZakładówMechanicznych inż. Stefan Twardowski i Warszawskiej Fabryki Pomp.

Oddział fabryki w Świdnicy

Oddział fabryki w Świdnicy.

Oddział fabryki w Zabrzu

Oddział fabryki w Zabrzu.


Strażnikami pamięci o fabryce są przede wszystkim jej wieloletni pracownicy, tacy jak Tadeusz Dzwonkowski i Bolesław Sękal, ostatni pracownicy z Grochowskiej zatrudnieni w Grupie Powen-Wafapomp. Pochodzący z nadbużańskiej wsi Bolesław Sękal rozpoczynał pracę w Warszawskiej Fabryce Pomp w 1962 roku w brygadzie Józefa Krasnodębskiego, ślusarza, który — podobnie jak on — przyszedł do fabryki na Grochowską zaraz po skończeniu szkoły zawodowej w 1923 roku i uczył się fachu pod okiem doświadczonych pracowników zakładów Brandla i Witoszyńskiego przy Aleksandrowskiej. (IKE)


Adresy Warszawskiej Fabryki Pomp – na Grochowskiej


Na Grochowskiej


18 lipca 1918 roku, dziesięć lat po utworzeniu Towarzystwa Komandytowego Zakładów
Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka, uroczyście oddano do użytku halę produkcyjną
o powierzchni 630 metrów kwadratowych przy Grochowskiej. Z tej okazji wykonano pa-
miątkowe tableau z portretami piętnastu osób.

Grochowska 333. W tym domu, naprzeciwko fabryki Twardowskiego, mieszkał Władysław
Smolak. Dwa z nich wielkością wyróżniają się od pozostałych.
To podobizny Stefana Twardowskiego i jego pierwszej żony Jadwigi z domu Radzimińskiej,
córki zarządców domu przy ulicy Pańskiej, w którym rodzice Stefana Twardowskiego
wynajmowali mieszkanie.


W najwyższym rzędzie na tableau, poza małżeństwem Twardowskich, umieszczono
najwyższych rangą pracowników fabryki, między innymi technika Kazimierza Kosiniewicza
i buchaltera Zygfryda Bojanowskiego. W środkowym rzędzie znalazły się portrety pięciu
ważnych pracowników fabryki, w tym majstra Józefa Zienkiewicza, tokarza Józefa Bielawskiego, ślusarza Wincentego Piotrowskiego i ślusarza Andrzeja Dąbrowskiego. W dolnym rzędzie ulokowano cztery portrety osób zajmujących najniższe miejsce w hierarchii fabryki, w tym Anny Smolakowej, Jana Drzazgi i Wacława Babkowskiego.

Wdowa Anna Smolakowa wraz z trojgiem dzieci zajmowała jedną izbę z wnęką kuchenną
w przybudówce położonej na kupionej przez Twardowskiego działce. Pracowała jako robotnica od 1917 roku. W fabryce Twardowskiego znalazło się miejsce dla jej dwóch synów. Stefan Smolak przyuczył się do zawodu tokarza, zaś Władysław Smolak został strugaczem i frezerem. Po upaństwowieniu pracował w Warszawskiej Fabryce Pomp. Wiele lat mieszkał
przy Grochowskiej 333, naprzeciwko fabryki i był gotów przybiec do pracy na każde wezwanie. Jan Drzazga od 1918 do 1946 roku był stróżem nocnym w fabryce. Mieszkał blisko
i pilnował fabryki w czasie działań wojennych na Pradze we wrześniu 1939 roku, gdy zakład
opuścili pracownicy i właściciel. Wacław Babkowski przeszedł do historii jako obdarzony
fenomenalną pamięcią i potrafiący świetnie organizować swoją pracę magazynier (opowiada o nim w swoim wspomnieniu Sulimir Żuk). Piotrowscy, Smolakowie, Kosiniewiczowie,
a także Twardowscy dali początek tradycji pracy w fabryce członków tej samej rodziny. Ta tradycja przetrwała do dziś w Grupie Powen-Wafapomp SA.


W 1922 roku zaczął pracę na tokarce Maksymilian Gross. W 1939 roku do zakładu
przyszedł jego syn — Edmund Gross, także tokarz, który w Warszawskiej Fabryce Pomp
jako pierwszy uzyskał stempel samokontroli. W 1923 roku, po skończeniu szkoły zawodowej,
podjął pracę u Twardowskiego ślusarz Józef Krasnodębski, który przeszedł na emeryturę
z Warszawskiej Fabryki Pomp w 1972 roku. W WFP od 1952 roku, także jako ślusarz,
pracował jego syn Edward Krasnodębski. Monterem na wydziale montażu w Grupie
Powen-Wafapomp jest najmłodszy, urodzony w 1952 roku, syn Józefa Krasnodębskiego —
Ryszard Krasnodębski.

W fabryce pracowali także członkowie rodziny właściciela. Jego młodszy brat, technik,
Stanisław Twardowski od 1920 roku do upaństwowienia odpowiadał za akwizycję.
W fabryce pracowali obydwaj synowie Stefana Twardowskiego. Inżynier Tadeusz Twardowski, absolwent Politechniki Warszawskiej, podjął pracę etatową u ojca 1 stycznia 1939 roku. W związku z wojną został zmobilizowany. Wzięty do niewoli przez wojska radzieckie zginął w Katyniu. Inżynier Wacław Twardowski, absolwent Politechniki Lwowskiej, zaczął pracę u ojca w 1937 roku i odszedł z fabryki po przejęciu kontroli nad nią przez państwo. Synowie właściciela kierowali pracami nad turbinami parowymi. Przez wiele lat kierownikiem produkcji przy Grochowskiej był technik Stanisław Kruś, mąż jednej z sióstr Stefana Twardowskiego, który rozpoczął pracę w 1922 roku. Zmobilizowany w 1939 roku dostał się do niewoli, z której wrócił w 1940 roku. Podjął ponownie pracę u szwagra. Zmarł w 1949 roku.

Choć grupę rozruchową nowego zakładu przy Grochowskiej stanowili pracownicy, którzy
przeszli z Aleksandrowskiej, to w pierwszych dziesięciu latach od przejęcia firmy przez Stefana Twardowskiego ukształtowała się nowa załoga. W tym okresie przyjęto do pracy wielu wybitnych fachowców.

Przełomowym wydarzeniem dla fabryki okazało się przyjście w listopadzie 1920 roku
dwudziestosiedmioletniego wówczas Szczepana Łazarkiewicza, genialnego konstruktora-samouka. W 1915 roku został on ewakuowany razem z fabryką Bormanna, w której pracował, do Moskwy. Potem los rzucił go do Kijowa. Po powrocie do Warszawy zamieszkał na Targowej, skąd miał blisko do fabryki Twardowskiego. Po kilkukrotnej zmianie mieszkania osiadł na długie lata w dwóch pokojach z kuchnią przy Sprzecznej 8.


 

Szczepan Łazarkiewicz, najwybitniejszy polski konstruktor pomp wirowych

Szczepan Łazarkiewicz, najwybitniejszy polski konstruktor pomp wirowych


Już po dwóch latach pracy w fabryce Twardowskiego Szczepan Łazarkiewicz został głównym konstruktorem. Pozostawał na tym stanowisku przez 41 lat. Odszedł z niego w 1963 roku, w wieku 70 lat. Do końca 1965 roku zachował jeszcze etat głównego specjalisty do spraw konstrukcji pomp i pokój w biurowcu przy Odlewniczej.

Przez czterdzieści lat ze Szczepanem Łazarkiewiczem był związany Stanisław Kijewski, przyjęty do pracy w fabryce Twardowskiego w 1922 roku. Zanim trafił do biura konstrukcyjnego, przez krótki czas był ślusarzem. Skończył szkołę średnią, a później uzyskał tytuł inżyniera. Przeszedł na emeryturę w połowie 1963 roku ze stanowiska zastępcy głównego konstruktora i swego wieloletniego patrona — Szczepana Łazarkiewicza.

Józef Raczko przyszedł do fabryki w wieku czternastu lat. Przez kilka miesięcy był chłopcem
na posyłki, a potem Twardowski przyjął go na trzyletnią praktykę tokarską. W 1923 roku
Raczko uzyskał tytuł czeladnika i mógł samodzielnie obsługiwać tokarkę. W Warszawskiej
Fabryce Pomp otrzymał etat starszego mistrza. Przeszedł na emeryturę w 1970 roku, zachowując do 1972 roku pół etatu jako inspektor pracy. Józef Raczko był drugim, po Henryku Monarskim, pracownikiem fabryki odznaczonym Orderem Sztandaru Pracy.


 

Józef Raczko pamiętał wszystkich pracowników fabryki Twardowskiego.

Józef Raczko pamiętał wszystkich pracowników fabryki Twardowskiego.


W 1920 roku rozpoczął pracę na Grochowskiej ślusarz Edward Czerwiński, działacz socjalistyczny zesłany za udział w rewolucji 1905 roku na Syberię. Czerwiński kierował montażem nowoczesnych obrabiarek, które znacznie wzmocniły park maszynowy fabryki, urządził narzędziownię. Dotrwał do sześćdziesięciolecia istnienia zakładu. Z tej okazji, w 1958 roku, otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.

Inną osobą skazaną na zesłanie za udział w rewolucji 1905 roku był ślusarz Zygmunt Raimers (takie nazwisko widnieje na liście pracowników WFP, na liście Twardowskiego zapisano je inaczej — Rejmers). Zaczął pracę w 1922 roku. Wykonał konstrukcję i dokonał montażu ręcznej suwnicy. Z racji poglądów nazywano go „Trockim”. Pracował do 1952 roku.

W fabryce Twardowskiego wyróżniał się tokarz Bronisław Perkowski, który rozpoczął
pracę w 1923 roku i pracował jeszcze w nowym zakładzie przy Odlewniczej. Przeszedł
na emeryturę w 1966 roku.


 

Od lewej: Bronisław Perkowski i Józef Krasnodębski

Od lewej: Bronisław Perkowski i Józef Krasnodębski


Najzdolniejszym tokarzem Twardowskiego był Bonifacy Stolarkiewicz, który zaczął pracować w 1919 roku. To jemu Stefan Twardowski powierzył kupioną w 1928 roku na Targach Lipskich nowoczesnę tokarkę „Berynger”. Po wojnie znany z radykalnie lewicowych poglądów tokarz odszedł z fabryki i pomagał w umacnianiu nowej władzy.

Od 1919 roku (zgodnie z księgą pracowników Twardowskiego) pracował w zakładzie przy Grochowskiej tokarz Henryk Stanisławski. W czasie okupacji uczył pracy na tokarce Stanisława Monarskiego (Mondszajna), syna Henryka Monarskiego. Henryk Stanisławski odszedł na emeryturę z Warszawskiej Fabryki Pomp. Najstarszym wiekiem spośród tokarzy był pracujący u Twardowskiego od 1920 roku Teofil Fernik. Także od 1920 roku pracował (do śmierci w 1949 roku) kowal Ignacy Złotkowski.

Do wyróżniających się ślusarzy Twardowskiego należał Wojciech Zalewski. Rozpoczął
pracę u Twardowskiego w 1921 roku, a odszedł na emeryturę z Warszawskiej Fabryki Pomp
w 1958 roku. W 1925 roku przy Grochowskiej zaczynał pracę Feliks Jaśkiewicz, który przed wojną kierował modelarnią. Po wojnie został przewodniczącym Komitetu Fabrycznego,
a w 1946 roku wybrano go na przewodniczącego pierwszej Rady Zakładowej. Feliks
Jaśkiewicz przeszedł jeszcze na Odlewniczą. Odszedł na emeryturę ze stanowiska starszego
mistrza modelarni.


 

Sprzeczna 8. Kamienica, w której mieszkał Szczepan Łazarkiewicz.

Sprzeczna 8. Kamienica, w której mieszkał Szczepan Łazarkiewicz.


Do znanych i cenionych pracowników na Grochowskiej należał traser, uczestnik Powstania Warszawskiego, Aleksander Karczewski. Po upaństwowieniu był przez krótki czas dyrektorem, a potem przez wiele lat przewodniczył zakładowej organizacji związkowej.

Stefan Twardowski, kupując w 1917 roku działkę przy Grochowskiej, nie mógł przypuszczać, że znajdzie się ona w samym centrum nowoczesnego ośrodka przemysłowego, który w okresie międzywojennym uzyskał nazwę Kamionka Fabrycznego. Tu wówczas znajdowało się największe skupisko praskiego przemysłu.


Już w XI wieku była tu wieś Kamion (nazwa Kamionek pojawiła się w 1795 roku). Na tutejszych polach dokonano w 1573 roku pierwszej wolnej elekcji. Na króla Polski wybrano Henryka Walezego i uchwalono pierwsze pacta conventa, czyli zobowiązania nowo wybranego króla. Po trwającej tydzień elekcji szlachta wróciła po wybudowanym w tym samym roku drewnianym moście na Wiśle do Warszawy. Ten most, podobnie jak Kamion, spalili Szwedzi w 1656 roku. W 1733 roku na polach Kamiona wybrano jeszcze jednego króla — Augusta III. W 1781 roku Stanisław August Poniatowski założył miasto Kamion, które przed insurekcją kościuszkowską liczyło około sześćdziesięciu domów. W 1794 roku Kamion spaliła armia Suworowa, mordując jego mieszkańców. Ofiary potopu szwedzkiego i rzezi Pragi, poległych uczestników insurekcji kościuszkowskiej, w tym generałów Tadeusza Korsaka i Jakuba Jasińskiego pochowano na cmentarzu obok tutejszego kościoła parafialnego. Sam kościół zburzyły w czasie robót fortyfikacyjnych wojska napoleońskie. Na Cmentarzu Kamionkowskim pochowano jeszcze uczestników bitwy pod Olszynką Grochowską. Cmentarz zamknięto w 1887 roku — jego rolę przejął Cmentarz Bródnowski.


 

13 sierpnia 1920 roku na terenie starego  cmentarza na Kamionku modlił się wraz z żołnierzami przed wymarszem do Ossowa ksiądz Ignacy Skorupka. Cztery lata później okoliczni mieszkańcy utworzyli Komisję Budowy Kościoła jako wotum za zwycięstwo w wojnie polsko-bolszewickiej. Budowę kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej finansował między innymi Stefan Twardowski. Do tej świątyni chodził Szczepan Łazarkiewicz, którego w czasie śpiewu wyróżniał czysty wysoki baryton. Od 1992 roku kościół na Kamionku jest konkatedrą Diecezji Warszawsko-Praskiej (drugim co do znaczenia po bazylice katedralnej świętego Floriana Męczennika i świętego Michała Archanioła). Pamięć o burzliwej, tragicznej historii przetrwała w pieśni, którą śpiewają wierni: Matko Zwycięska z Kamionka,/ Oliwną podnieś gałązkę./ Od nowych wojen, potopów/ Warszawę obroń i Polskę.


 

Pracownicy przyjęci do pracy przed wojną w fabryce Twardowskiego, którzy pracowali później w Warszawskiej Fabryce Pomp

Pracownicy przyjęci do pracy przed wojną w fabryce Twardowskiego, którzy pracowali później w Warszawskiej Fabryce Pomp.


Pierwsze niewielkie zakłady przemysłowe na Kamionku powstały po zbudowaniu
w latach 20. XIX wieku drogi brzeskiej. Były wśród nich zakłady tkackie, tytoniowe, fabryki
świec, mydła, zapałek, browar i farbiarnia. W 1889 roku liczący około półtora tysiąca mieszkańców Kamionek przyłączono do Warszawy. Sąsiedztwo rozbudowanego węzła kolejowego z Dworcem Terespolskim (Wschodnim), wolne tereny budowlane oraz bliskość
dwóch mostów: Kierbedzia i oddanego do użytku w 1914 roku Mostu Poniatowskiego
sprzyjały rozwojowi. Od 1901 roku kursowała Grochowską (ta nazwa ulicy pojawiła się
w 1919 roku, wcześniej nazywała się ona Traktem Moskiewskim, a jeszcze wcześniej — do
1905 roku — Traktem Brzeskim) Jabłonowska Kolej Wąskotorowa. W 1925 roku obok niej uruchomiono pierwszą linię tramwajową przebiegającą przez Grochowską — tramwaj linii
24 kursował od Placu Trzech Krzyży przez Most Poniatowskiego, Zieleniecką, Grochowską do Gocławka. W 1933 roku z Gocławka, Grochowską, Targową, przez Most Kierbedzia do Placu Krasińskich wyruszył tramwaj linii 23. Od 1935 roku na Grochowskiej były już dwa tory tramwajowe, które wyeliminowały kłopotliwe „mijanki”. Pierwsze duże fabryki na Kamionku powstały jeszcze w XIX wieku. Wtedy przy Kamionkowskiej rozpoczęło działalność Towarzystwo Akcyjne Fabryki Wstążek Gumowych i Tasiem Jaeger i Ziegler. Przy Mińskiej otwarto Towarzystwo Akcyjne Lnianej i Jutowej Manufaktury. W 1920 roku teren tej fabryki
uroczyście — w obecności Józefa Piłsudskiego — przejęły Zakłady Amunicyjne „Pocisk”,
w których produkowano kilkanaście rodzajów amunicji artyleryjskiej i kilka rodzajów amunicji
karabinowej. Pracowało w nich czterysta pięćdziesiąt osób. „Pocisk” został zniszczony
w czasie bombardowania we wrześniu 1939 roku. Po wojnie na terenie dawnego „Pocisku”
zbudowano Warszawską Fabrykę Motocykli, w której poza motocyklami w latach
1959-1965 wyprodukowano około 25 tysięcy skuterów „Osa”. W 1965 toku obiekty WFM
przejęły Polskie Zakłady Optyczne.


 

Grochowska 365. Konkatedra Matki Boskiej Zwycięskiej w Warszawie, popularny kościół na Kamionku, którego fundatorem był między innymi Stefan Twardowski

Grochowska 365. Konkatedra Matki Boskiej Zwycięskiej w Warszawie, popularny kościół na Kamionku, którego fundatorem był między innymi Stefan Twardowski.


W końcu XIX wieku przy Gocławskiej 7-11 powstała fabryka Berlińskiego Towarzystwa Akcyjnego, która od 1928 roku nosiła nazwę Warszawsko-Ryskiej Fabryki Wyrobów Gumowych „Rygawar”. W czasie wojny Stefan Twardowski załatwił swoim pracownikom zupy przygotowywane w „Rygawarze”. „Rygawar” dostarczał fabryce Twardowskiego energię elektryczną przed uruchomieniem zniszczonej w czasie działań wojennych Elektrowni Warszawskiej. Po wojnie zakład znacjonalizowano i zmieniono jego nazwę na Warszawskie Zakłady Przemysłu Gumowego „Stomil”. Zabudowania fabryki wraz z kominem, który przeszło sto lat górował nad okolicą, zburzono w 2006 roku.

Kupiona w 1917 roku przez Stefana Twardowskiego działka przylegała do Fabryki Tabakierek i Wyrobów z Papier Mache Silberbauma przy Grochowskiej 35 (316 po zmianie numeracji). Pracował w niej — jako portier — ojciec Józefa Raczki. W 1926 roku teren fabryki Silberbauma odkupiła Fabryka Aparatów Optycznych i Precyzyjnych H. Kolberg i S-ka założona w 1921 roku z inicjatywy Henryka Kolberga. Miała ona uratować prowadzoną przez niego od 1899 roku Fabrykę Aparatów Optycznych, która została pozbawiona rosyjskiego rynku zbytu. Dzięki zawartemu kontraktowi na dostawy dla armii tysiąca lornetek firma mogła się szybko rozwinąć, uruchamiając produkcję na Grochowskiej. Kryzys światowy osłabił polskich przedsiębiorców — kontrolę nad spółką przejęli francuscy udziałowcy, którzy w 1931 roku zmienili nazwę fabryki na Polskie Zakłady Optyczne. Przed wojną fabryka zatrudniała osiemset osób. Poza produkcją cywilną (między innymi mikroskopów)PZO były głównym polskim producentem zaopatrującym armię w przyrządy celowniczo-optyczne: kątomierze panoramiczne, gniazdka i wtyczki do celowników, lornetki, lunety celownicze, celowniki do bombardowania, peryskopy itp. W latach 30. słynącą z nowoczesnej produkcji, nagradzaną na międzynarodowych wystawach fabrykę kilkakrotnie odwiedzał prezydent Ignacy Mościcki. W czasie okupacji kontrolę nad PZO przejęły niemieckie zakłady Zeiss. W 1944 roku — przed wycofaniem się z Pragi — Niemcy wywieźli z PZO urządzenia, a fabrykę wysadzili. Fragmenty walącego się muru PZO uszkodziły Biuro Konstrukcyjne Zakładów Mechanicznych inż. Stefan Twardowski — przepadła część dokumentacji. Po wojnie PZO upaństwowiono, odbudowano i rozbudowano. Fabryka rozwijała działalność produkcyjną, eksportowała swoje wyroby do wielu krajów świata. W latach 90. PZO prywatyzowano poprzez Narodowe Fundusze Inwestycyjne. Zakłady zaprzestały działalności produkcyjnej. Obecnie budynek fabryczny PZO przy Grochowskiej przystosowywany jest do celów mieszkaniowych, urządza się w nim lofty. O tym, że w tym miejscu była znana w całej Polsce fabryka, przypomina odrestaurowany neon.

Po drugiej stronie fabryki Stefana Twardowskiego znajdowała się firma Bracia Borkowscy
— Zakłady Elektrochemiczne Spółka Akcyjna, która swoje wyroby opatrywała znakiem
fabrycznym „Brabork”. W 1921 roku z Braćmi Borkowskimi nawiązał kontakt Anton
Philips, właściciel koncernu Philips, wyznaczając firmie z Grochowskiej rolę generalnego dystrybutora wyrobów Philipsa w Polsce. Wkrótce potem razem z Braćmi Borkowskimi Philips założył firmę handlową z rozwiniętą siecią sprzedaży. Po nacjonalizacji „Braci Borkowskich” na ich terenie utworzono Wytwórnię Sprzętu Komunikacyjnego „Grochów” (obecnie WSK „PZL Warszawa II” SA), produkującą wojskowy sprzęt lotniczy. Po przeniesieniu Warszawskiej Fabryki Pomp na Żerań, teren starej fabryki został oddany WSK „Grochów”, która rozebrała zbudowaną przez Stefana Twardowskiego halę fabryczną. Działka wraz z dawnym domem mieszkalnym Stefana Twardowskiego nadal pozostaje własnością tej państwowej firmy. W sąsiedztwie fabryki Twardowskiego znajdował się popularny Szpotański — Fabryka Aparatów Elektrycznych Kazimierz Szpotański i S-ka. Inżynier Kazimierz Szpotański, pracownik AEG w Berlinie i Siemensa w Rydze oraz Charkowie, po powrocie do kraju z ogarniętej rewolucją Rosji założył w 1919 roku w dwupokojowym mieszkaniu firmę. Nazwał ją szumnie Fabryką Aparatów Elektrycznych: dwóch pracowników produkowało wyłączniki do światła. W grudniu 1920 roku Szpotański kupił nieruchomość przy ulicy Kałuszyńskiej na Kamionku i bardzo szybko rozwinął produkcję. W 1928 roku zatrudniał już dwieście osób. Stał się największym producentem aparatury elektrycznej w kraju. Rozbudował fabrykę, która zajęła czworokąt między Kałuszyńską, Rybną, Drewnicką i Gocławską, a w 1938 roku kupił obiekt przemysłowy w Międzylesiu. W 1939 roku w obu zakładach Szpotańskiego pracowało przeszło półtora tysiąca pracowników — większość na Kamionku. Firma działała według wypracowanego przez Szpotańskiego systemu JEEN — jakość, ekonomia, estetyka, nowoczesność. Dwudziestolecie swojej firmy Szpotański uczcił, zakładając przy Gocławskiej 4 bibliotekę, z której mogli korzystać okoliczni mieszkańcy. W tym budynku (obecnie przebudowywanym) ma siedzibę Wojewódzka Biblioteka Pedagogiczna.


 

Grochowska 306-310. Budynek Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego "PZL Warszawa II", która po wojnie przyjęła znacjonalizowaną fabrykę Braci Borkowskich.

Grochowska 306-310. Budynek Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego „PZL Warszawa II”, która po wojnie przyjęła znacjonalizowaną fabrykę Braci Borkowskich.


Na Kamionkowskiej Szpotański wybudował zakładowy dom mieszkalny dla pracowników (domy zakładowe miał także „Pocisk”). W 1945 roku firmę Szpotańskiego upaństwowiono i nazwano Pierwszą Państwową Fabryką Aparatury Elektrycznej. W 1950 roku Szpotańskiego wyeksmitowano z jego domu przy Kałuszyńskiej. Nazwę fabryki zmieniono na Zakłady Wytwórcze Wysokiego Napięcia im. G. Dymitrowa — popularny ZWAR. W 1990 roku ZWAR sprzedano koncernowi ABB. Obecnie w dawnych zakładach Szpotańskiego na Kamionku ma siedzibę Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej.

W pobliżu zakładów Twardowskiego, po drugiej stronie Grochowskiej (341 po zmianie
numeracji), na terenie dawnej fabryki braci Petschów, w 1920 roku zlokalizowano Państwowe Zakłady Telefoniczne i Telegraficzne produkujące aparaty telegraficzne Morse’a, aparaty telefoniczne i ręczne łącznice telefoniczne. Z racji charakteru produkcji zakłady nazywano popularnie Dzwonkową. W 1923 roku na ich bazie utworzono Państwową Wytwórnię Aparatów Telegraficznych i Telefonicznych. W 1931 roku PWATT przejęła Państwową Wytwórnię Łączności i zmieniła nazwę na Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne (PZT). Jedną trzecią produkcji fabryki stanowiła realizacja zamówień dla wojska: aparatów i central telefonicznych, radiostacji, aparatury nasłuchowej i wyposażenia radiowego. Poza tym produkowano liczniki energii, klaksony, elektryczne instalacje samochodowe, a nawet automaty sprzedające papierosy i bilety. W ramach programu rządowego powszechnej radiofonizacji PZT produkowały popularny, kosztujący 39 złotych, odbiornik kryształkowy „Detefon”, a następnie jeszcze tańszy odbiornik WR. W 1939 roku firma wygrała konkurs na lampowy odbiornik sieciowy z głośnikiem — „Ludowy”. O jakości wyrobów zakładów świadczył złoty medal dla radioodbiornika „Echo” na światowej wystawie w Paryżu w 1938 roku. Po wojnie, w 1948 roku, Wilhelm Rotkiewicz — konstruktor „Detefonu” — skonstruował radioodbiornik „Pionier”, którego produkcję uruchomiły kierowane przez niego zakłady DIORA w Dzierżoniowie. Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne przy Grochowskiej zmieniły nazwę na Zakłady Wytwórcze Urządzeń Telefonicznych im. Komuny Paryskiej (ZWUT), które po przemianie ustrojowej kupił Siemens.


 

Grochowska 312/314. Dom mieszkalny wybudowany przez Stefana Twardowskiego w 1928 roku.

Grochowska 312/314. Dom mieszkalny wybudowany przez Stefana Twardowskiego w 1928 roku.


Rozległy teren przy ul. Grochowskiej (po zmianie numeracji posesje oznaczone numerami od 309 do 317) zajmowało utworzone w 1904 roku Towarzystwo Fabryki Motorów „Perkun” Spółka Akcyjna. „Perkun” produkował silniki spalinowe małej i średniej mocy, w tym zwłaszcza wysokoprężne dla przemysłu i rolnictwa. W ramach programu taniej motoryzacji w 1939 roku uruchomiono produkcję motocykla „Perkun”. W latach 30. fabryka produkowała na potrzeby armii bagnety, rakietnice, maszynki do ładowania taśm ciężkich karabinów maszynowych, granatniki, moździerze, pociski, części do dział i karabinów. W 1927 roku „Perkun” zatrudniał ponad trzystu pracowników, w tym ponad siedemdziesięciu rekomendowanych przez wojsko. W 1939 roku fabryka, która miała trudności z odnalezieniem się po kryzysie, dawała pracę 183 osobom.


 

Gocławska 12. Budynki dawnej fabryki Szpotańskiego.

Gocławska 12. Budynki dawnej fabryki Szpotańskiego.


W 1913 roku na Grochowskiej (301-305 po zmianie numeracji) pojawiła się francuska
Spółka Akcyjna „Perun”, która powstała w wyniku wykupienia przez francuskie Towarzystwo Akcyjne L’Air Liquide założonej w 1910 roku w Petersburgu Spółki Akcyjnej „Perun”. Po rewolucji w Rosji firma działała tylko na terenie Polski. „Perun” był pierwszą w naszym kraju fabryką produkującą sprzęt spawalniczy: elektrody do spawania łukowego, transformatory spawalnicze, spawalnice wirujące. W latach 1929-1930 zakład wykonał pierwszą spawaną konstrukcję budowlaną w Polsce — budynek PKO w Warszawie. Po wojnie fabrykę upaństwowiono i nadano jej nową nazwę — Warszawska Fabryka Sprzętu Spawalniczego „PERUN”. Przedsiębiorstwo przez wiele lat współpracowało z renomowanym Instytutem Spawalnictwa w Gliwicach. Nie zmieniło lokalizacji. Po prywatyzacji firma pozostała w rękach polskiego kapitału, utrzymując profil produkcji. W 2010 roku będzie obchodzić stulecie istnienia.


 

Na Kamionku przetrwał jeszcze jeden zakład: przeniesiona tu w latach 30. z ulicy Szpitalnej Fabryka E. Wedel, którą w 1949 roku znacjonalizowano, zmieniając nazwę na Zakłady Przemysłu Cukierniczego 22 Lipca d. E. Wedel. Obecnie fabryka jest własnością koncernu Cadbury. W Wedlu przez wiele lat pracował Bolesław Waszul, późniejszy inspektor BHP w Warszawskiej Fabryce Pomp i dziennikarz zakładowej gazety „Wafapomp”. Wkrótce po odzyskaniu niepodległości przy ulicy Terespolskiej zaczęły powstawać państwowe Centralne Warsztaty Samochodowe, które powołano z inicjatywy Ministerstwa Spraw Wojskowych. Rozlokowały się m.in. na terenie Warszawskiej Fabryki Wyrobów Ołowianych i Cynowych Wojciecha Kemnitza. Twórcą CWS był pułkownik Kazimierz Meijer, absolwent Politechniki Lwowskiej, który w 1939 roku uratował obraz Jana Matejki „Bitwa pod Grunwaldem”. Początkowo w CWS serwisowano tabor samochodowy i uruchomiono niewielką produkcję części zamiennych oraz nadwozi. W 1920 roku Tadeusz Tański (syn Czesława Tańskiego, który na początku lat 20. wypróbowywał prototyp silnika lotniczego w fabryce Twardowskiego) skonstruował pierwszy polski samochód pancerny oparty na podwoziu forda. Kilkanaście takich pojazdów wyprodukowanych w CWS wzięło udział w wojnie polsko-bolszewickiej. CWS szybko się rozwinęły. W 1926 roku pracowało w nich ponad tysiąc osób. Produkowano tu silniki i samochody CWS T-1, CWS T-2 (oba skonstruowane przez Tadeusza Tańskiego), CWS T-8, a także motocykle „Sokół”. Do 1927 roku zmontowano i wyprodukowano na Terespolskiej także 1074 samochody ciężarowe oraz 25 czołgów Renault FT. W 1928 na bazie m.in. CWS — w oparciu o decyzję ministra przemysłu i handlu Eugeniusza Kwiatkowskiego— utworzono Państwowe Zakłady Inżynierii, które miały zająć się także produkcją na rzecz wojska. W latach 30. przy Terespolskiej zbudowano Fabrykę Samochodów Osobowych i Półciężarowych o zdolności produkcyjnej 4500 samochodów rocznie. Z tej fabryki wyjeżdżały między innymi licencyjne samochody osobowe Fiat 508 i Fiat 518 oraz ciężarowe: Fiat 621 i 618. Najpopularniejszy z tych modeli Fiat 508 kosztował w 1936 roku 5400 złotych.


 

00028

Zamoyskiego 28/30. Fabryka Wedla.

00027

Bolesław Waszul.


Znaczna część produkcji fabryki, zatrudniającej ponad trzy tysiące osób, była przeznaczona dla wojska (samochody terenowe, do przewozu radiostacji, sanitarki, ciągniki artyleryjskie, ciężarówki). W Państwowych Zakładach Inżynierii opracowano dokumentację konstrukcyjną nowoczesnego sprzętu pancernego. We wrześniu 1939 zakłady zostały zbombardowane, a w 1944 roku całkowicie zniszczone przez Niemców. W 1949 roku na ich miejscu zbudowano wielkie Zakłady Przemysłu Odzieżowego, posługujące się od 1967 roku nazwą „Cora”. Ta marka była znana w wielu krajach świata, w tym także w Europie Zachodniej i USA. „Cora” upadła na początku bieżącego stulecia, a jej teren przejęła firma budowlana, która zburzyła fabrykę i wznosi domy mieszkalne.

W 1924 roku przy Grochowskiej 1 (po zmianie numeracji w 1937 roku – Grochowskiej 354) mieściła się Fabryka Gilz „Dzwon” Hilarego Jeżewskiego, zatrudniająca czterdziestu pracowników, którzy w ciągu tygodnia produkowali siedem milionów gilz papierosowych. Na Kamionkowskiej, poza Fabryką Wstążek Gumowych i Tasiem, funkcjonowała jeszcze Garbarnia Skór Chromowych i Galanteryjnych Gemza, Krassowski i Synowie z 35 pracownikami. W 1920 roku na Kamionku powstała odlewnia metali kolorowych Józefa Dyjasińskiego. W 1928 roku miała ona cztery piece tyglowe i zatrudniała 25 osób. Odlewnia była głównym dostawcą odlewów kolorowych dla fabryki Twardowskiego. Po wojnie została znacjonalizowana i włączona — podobnie jak odlewnia żeliwa przy Kolejowej — do Warszawskiej Fabryki Pomp. W końcu lat 60. przeniesiono ją z Mińskiej na Kolejową.

W 1913 roku na całej Pradze było 7800 robotników, a w 1938 — 26 300. Spośród nich
przeszło połowa — prawie 14 tysięcy — na Kamionku Fabrycznym, który stał się trzecim
pod względem wielkości zatrudnienia rejonem przemysłowym w Warszawie. W 1938 roku na niewielkim Kamionku pracowały czterdzieści dwa zakłady przemysłowe. Fabryka Twardowskiego choć nie należała do największych, to ze względu na profil i jakość produkcji była znanym i cenionym w kraju obiektem przemysłowym.

W 1919 roku, po wykupieniu wszystkich udziałów, Stefan Twardowski uzupełnił nazwę
firmy, która od tej pory brzmiała: Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka.
Właściciel: inż. Stefan Twardowski. Nazwiska Brandla i Witoszyńskiego zniknęły dopiero
w 1929 roku, po kolejnej zmianie nazwy firmy na Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski. Hala fabryczna przy Grochowskiej — nazywana jeszcze po II wojnie światowej przez robotników warsztatem — miała powierzchnię 630 metrów kwadratowych. Pracowały w niej początkowo głównie obrabiarki przeniesione z Aleksandrowskiej. Były zasilane parą z lokomobili — zespołu napędowego, przypominającego parowóz, instalowanego powszechnie
na przełomie XIX i XX wieku w małych fabrykach. W pierwszych latach nadal produkowano
pompy tłokowe „Plus” i turbinki parowe wzorowane na amerykańskich „Terry”, których
dokumentację przygotował jeszcze Czesław Witoszyński. Produkcja pomp wirowych była
początkowo niewielka. Skomplikowana sytuacja odrodzonego państwa nie sprzyjała inwestycjom. W pierwszych latach niepodległości zakład ratowały zamówienia państwowe. Na zamówienie wojska wytwarzano tłoki i pierścienie tłokowe do francuskich samolotów oraz lewarki do podnoszenia samochodów. Na zamówienie Ministerstwa Skarbu wyprodukowano kilkaset ręcznych maszynek do stemplowania będących w obiegu niemieckich marek okupacyjnych. Hiperinflacja sprawiła, że robotnicy na początku lat 20. byli milionerami — otrzymywali miliony marek, które jednak były niewiele warte. Sytuacja fabryki poprawiła się po uregulowaniu problemu granic i wprowadzeniu silnej złotówki. Jednak jej sukces byłby niemożliwy bez dwóch ludzi: Stefana Twardowskiego
i Szczepana Łazarkiewicza, który z powodzeniem nastąpił Czesława Witoszyńskiego. Od
początku lat 20. przez kolejne czterdzieści lat wszystkie nowe konstrukcje pomp wdrażane
do produkcji były albo dziełem Szczepana Łazarkiewicza, albo powstały pod jego nadzorem.
Z nazwiskiem Szczepana Łazarkiewicza łączy się produkcja nowoczesnych pomp wirowych odpowiadających potrzebom polskiej gospodarki.


Talent konstrukcyjny Łazarkiewicza został połączony z przedsiębiorczością Twardowskiego,
który osobiście kierował fabryką. Doprowadził do przejścia z zasilania lokomobilą
na zasilanie elektryczne, wybudował jedyną wówczas w Polsce fabryczną stację prób pomp, wyposażył zakład w nowe obrabiarki, przyjmował zamówienia na pompy, które wcześniej kupowano za granicą. W 1928 roku obchodzono z pompą dziesięciolecie zakładu przy Grochowskiej i dwudziestolecie powstania firmy. Z tej okazji właściciel urządził dla całej załogi poczęstunek, zaś pracownicy podarowali właścicielowi pamiątkowe tableau. Honorowe miejsce zajmuje na nim Stefan Twardowski. U jego boku nie ma już Jadwigi Twardowskiej, która zmarła w 1919 roku przy porodzie córki (nadano jej imię po matce). Stefan Twardowski poślubił jej siostrę Stefanię Radzimińską. Przejęła ona opiekę nad czworgiem dzieci. Pomagała jej siostra Maria Radzimińska, panna, mieszkająca razem z rodziną właściciela. Tableau z 1928 roku jest świadectwem rozwoju firmy. W 1918 roku, w dniu otwarcia nowego zakładu, na tableau, poza właścicielem i jego żoną, było trzynastu pracowników. Dziesięć lat później — już pięćdziesięciu ośmiu.

Układ tableau jest bardziej demokratyczny niż ten z 1918 roku. Stefana Twardowskiego otaczają pracownicy produkcyjni. Na najwyższych rzędach i wokół portretu Stefana Twardowskiego umieszczono wizerunki wieloletnich pracowników, między innymi: Wojciecha Zalewskiego, Teofila Fernika, Zygmunta Ryzińskiego, Franciszka Ziarkowskiego, Henryka Stanisławskiego, Bronisława Perkowskiego, Eugeniusza Kostrzewskiego, Aleksandra Szymanowskiego, Jana Piotrowskiego, Maksymiliana Grossa, Henryka Monarskiego (Mondszajna), Józefa Raczki, Władysława Smolaka, Ignacego Złotkowskiego, Karola Kucha, Bonifacego Stolarkiewicza, Wincentego Piotrowskiego, Edwarda Czerwińskiego, Wacława Szymańskiego. Miejsce dla Szczepana Łazarkiewicza znalazło się w czwartym rzędzie, a dopiero w piątym umieszczono portret kierownika produkcji i szwagra właściciela — Stanisława Krusia oraz brata Stefana Twardowskiego — Stanisława Twardowskiego. Ich sąsiadami z tego samego rzędu są m.in.: szofer Leon Koprzywa oraz Wojciech Kowalski, dorożkarz i woźnica, który przed II wojną światową, już w dojrzałym wieku, opanował jazdę samochodem i woził właściciela.

Józef Raczko we wspomnieniach podkreślał, że załoga fabryki Twardowskiego była
starannie dobrana. Na pierwszym miejscu liczyły się fachowość i sumienne wykonywanie
obowiązków. W okresie przedwojennym w fabryce nie było ani jednego pracownika kontroli. Pracownicy sami kontrolowali swoją pracę. Okres rozwoju fabryki Twardowskiego, podobnie jak i całej gospodarki krajowej, został zahamowany w wyniku wielkiego kryzysu światowego. W latach 1930-1934 skrócono tydzień pracy i zmniejszono wynagrodzenia. Jednak właściciel nie zwalniał pracowników. Zachował się podobnie jak Wacław Brandel i Czesław Witoszyński w czasie I wojny światowej, gdy zakład stanął, a właściciele utrzymywali załogę. Aby zająć pracowników, Stefan Twardowski polecił im unowocześnienie własnymi siłami parku maszynowego. Nowe maszyny przydały się, gdy po recesji nastąpiła koniunktura.

Druga połowa lat 30. to okres rozkwitu fabryki. Niewielka, lecz doświadczona, ustabilizowana, starannie przez lata dobierana załoga produkowała coraz większe i coraz bardziej skomplikowane pompy. Zgodnie z relacją Józefa Raczki w końcu lat 30. stawka godzinowa robotnika dochodziła do 2,70 zł. Siła nabywcza przedwojennej złotówki jest porównywanado 12-14 dzisiejszych złotych, choć ze względu na inną strukturę cen, to porównanie nie jest właściwe. Żywność była zdecydowanie tańsza, zaś wyroby przemysłowe droższe. Jeśli relacja Raczki jest wierna, to zarobki najlepszych robotników mogły dochodzić do pięciuset złotych. To bardzo wiele, bowiem średnia zarobków robotników w dużych warszawskich fabrykach cywilnych w 1935 roku wynosiła około 140 złotych. Więcej otrzymywali robotnicy z państwowych fabryk produkujących dla wojska. W Fabryce Karabinów, Państwowych Zakładach Inżynierii, Państwowych Zakładach Lotniczych średni zarobek robotnika przekraczał trzysta złotych. Ponad czterysta złotych miesięcznie zarabiali robotnicy w fabrykach prywatnych produkujących dla wojska: w fabrykach Stowarzyszenia Mechaników Polskich z Ameryki oraz w Zakładach Przemysłowo-Handlowych Wł. Paschalski.

W 1938 roku fabryka Twardowskiego zatrudniała siedemdziesięciu dwóch pracowników
— pięćdziesięciu robotników, ośmiu techników i czterech urzędników. Z okazji dwudziestolecia prowadzenia firmy Stefan Twardowski otrzymał Złoty Krzyż Zasługi.


Rozwój fabryki przerwała wojna. Od pierwszych dni września Praga była obiektem
zmasowanych bombardowań. Bomby spadały na obiekty przemysłowe na Kamionku: Zakłady
Amunicyjne „Pocisk”, Park Paderewskiego (Skaryszewski), w którym ustawiono baterie
przeciwlotnicze, Państwowe Zakłady Inżynierii, Państwowe Zakłady Tele- i Radiotechniczne,
fabrykę Szpotańskiego oraz sąsiadujące z fabryką Twardowskiego Polskie Zakłady
Optyczne. Jedna z bomb eksplodowała obok Braci Borkowskich — w bezpośrednim sąsiedztwie zakładów Twardowskiego. Najbardziej zaciekle bombardowano Dworzec Wschodni. W czasie ataku lotniczego 5 września wśród wielu ofiar było dwadzieścia pomagających wojsku harcerek.


 

Grochowska 339. Ośrodek zdrowia, a przed wojną Miejska Stacja Higieny Zapobiegawczej, dobrze znana pracownikom pobliskich Zakładów Mechanicznych

Grochowska 339. Ośrodek zdrowia, a przed wojną Miejska Stacja Higieny Zapobiegawczej, dobrze znana pracownikom pobliskich Zakładów Mechanicznych


Od połowy września na Pradze toczyły się walki ze szturmującymi Niemcami. Boje
toczono między innymi w rejonie Gocławka, Witolina, Olszynki Grochowskiej, Wału Gocławskiego, na Saskiej Kępie. Na Grochowie polskie oddziały odniosły kilka zwycięstw nad Niemcami, biorąc między innymi do niewoli 120 jeńców. Walki na Grochowie prowadzono do 26 września. Następnego dnia Warszawa skapitulowała. Wojna zdziesiątkowała załogę Twardowskiego. Modelarz Chaskiel Stolnicki zginął w getcie albo w obozie zagłady w Treblince. W Auschwitz zmarł ujęty w czasie ulicznej łapanki w 1940 roku traser Marian Dudek. W Stutthofie zginął szlifierz i tokarz Wacław Szymański, wywieziony z Warszawy w sierpniu 1944 roku. Od kuli na balkonie swego mieszkania przy Kamionkowskiej zginął tokarz Władysław Trzciński. W bramie swego domu zginął rozszarpany pociskiem Franciszek Ziarkowski. Wyzwolenia nie doczekał także tokarz Zygmunt Ryziński z Bródna, który na początku lat 20. był czeladnikiem Józefa Raczki — został zamordowany w 1944 roku w obozie w Mauthausen. W czasie bombardowania Szpitala Praskiego zginął Eugeniusz Kostrzewski, wychowanek fabryki Twardowskiego. Wojny nie przeżyli: Aleksander Szymanowski i Maksymilian Gross. Syn Stefana Twardowskiego, inż. Tadeusz Twardowski, został zamordowany w Katyniu. W okresie okupacji fabryka pomagała pracownikom w przeżyciu. Za przyzwoleniem właściciela produkowano „na boku” młynki do mielenia zboża, kłódki, aparaty do pędzenia samogonu — wszystko, co można było wymienić na żywność. Dokumenty potwierdzające zatrudnienie w zakładzie dawały poczucie większego bezpieczeństwa. W czasie okupacji z tego względu Stefan Twardowski zatrudnił Andrzeja i Leszka Łazarkiewiczów — syna i bratanka Szczepana Łazarkiewicza, Edwarda i Stefana Czerwińskich — synów Edwarda Czerwińskiego, Stanisława Monarskiego (Mondszajna) — syna Henryka Monarskiego. Te środki zabezpieczenia okazały się niewystarczające. Po wybuchu Powstania Warszawskiego hitlerowcy przystąpili do masowych wywózek ludności na roboty przymusowe i do obozów koncentracyjnych. Początkowo wywożono mężczyzn w wieku od 16 do 60 lat (w ich gronie znaleźli się m.in. Szczepan Łazarkiewicz i Wacław Szymański), a potem także kobiety. Równocześnie z wywózką ludności hitlerowcy wywozili maszyny i inne wyposażenie fabryk, dokonywali zaplanowanej wcześniej akcji niszczenia całych obiektów przemysłowych. Wtedy wysadzono w powietrze gmach PZO, Dzwonkową, zakłady „Perkun”. Łupem Niemców padły też najlepsze maszyny fabryki Twardowskiego. Mimo powojennej zmiany ustroju Stefan Twardowski wciąż wierzył, że zdoła zachować swój zakład. By uniknąć nacjonalizacji, zatrudniał poniżej pięćdziesięciu pracowników.

Jednak w 1950 roku nad Zakładami Mechanicznymi inż. Stefan Twardowski ustanowiono przymusowy nadzór państwowy, a rok później przejęło je nowe, państwowe przedsiębiorstwo — Warszawska Fabryka Pomp.

W pierwszych latach po upaństwowieniu fabryką kierowały osoby bez doświadczenia
w przemyśle. Prowadziło to do chaosu organizacyjnego i zmniejszenia — przy zwiększonym
zatrudnieniu — produkcji. Pod koniec lat 40. fabryka Twardowskiego produkowała
rocznie 350 pomp i około dziesięciu ton części zamiennych. Bezpośrednio po upaństwowieniu produkcja spadła do stu pomp. Sytuacja zmieniła się w 1954 roku, gdy w WFP na Grochowskiej pojawił się inżynier Jerzy Kabała z Zagłębia Dąbrowskiego, który sprawnie pokierował produkcją. Już w pierwszych latach po upaństwowieniu zlikwidowano tak zwany napęd pasowy, wymieniono park maszyny. Zakład podejmował się produkcji nowych konstrukcji pomp dla elektrowni, których autorem był Szczepan Łazarkiewicz. Zgodnie bowiem z decyzją władz WFP miała produkować pompy przede wszystkim dla energetyki. W 1955 roku inżynier Kabała dokonał reorganizacji, powołując dwóch mistrzów: Józefa Raczkę na mistrza obróbki mechanicznej i Arseniusza Szewcowa na mistrza montażu. Był to pierwszy krok do podziału zakładu na dwa odrębne wydziały.


 

Arseniusz Szewcow i Stanisław Monarski (Mondszajn).


Arseniusz Szewcow urodził się na Wołyniu jako Wacław Szewczyk. Przed wojną skończył szkołę techniczną, uzyskując tytuł technika. Pracował w cukrowni. Żołnierz września, ranny w czasie bitwy nad Bzurą, dostał się do niewoli radzieckiej. Trafił na Syberię — tam zmieniono mu imię i nazwisko na Arseniusza Szewcowa. Posługiwał się nimi do końca życia. Z 1. Dywizją Wojska Polskiego przeszedł od Lenino do Berlina. Po demobilizacji, w marcu 1946 roku, podjął pracę w fabryce Twardowskiego. Odszedł na emeryturę z WFP w 1978 roku.

W fabryce Brandla i Witoszyńskiego przy Aleksandrowskiej pracowali głównie mieszkańcy
Pragi. W zakładzie Twardowskiego przy Grochowskiej było spore grono osób z podwarszawskich miejscowości. Powiększali je pracownicy, którzy z pomocą właściciela budowali niewielkie domy za miastem.

Po wojnie w fabryce pojawili się pracownicy, których rodzinne miejscowości znalazły
się poza granicami Polski. Jednak największą nową grupą podejmującą pracę w WFP była
młodzież ze wsi i małych miasteczek. Także z myślą o niej w 1962 roku otwarto Zasadniczą
Szkołę Zawodową Warszawskiej Fabryki Pomp. Wielu jej absolwentów związało swoje
życie zawodowe z WFP. Jednym z nich jest obecny dyrektor w Grupie Powen-Wafapomp
SA Tadeusz Dzwonkowski, który przyjechał do Warszawy ze wsi z okolic Łomży. W szkole zawodowej uczył go między innymi Józef Raczko, który — podobnie jak Tadeusz Dzwonkowski — przyszedł do fabryki jako czternastolatek.

Mimo upaństwowienia i wyeksmitowania Stefana Twardowskiego z domu przy Grochowskiej,
WFP pielęgnowała tradycję. W 1958 roku uroczyście obchodzono jubileusz półwiecza
fabryki. Na okolicznościowej akademii urządzonej w sali Polskich Zakładów Optycznych
wieloletni pracownicy zakładu — Szczepan Łazarkiewicz, Józef Raczko, Józef Krasnodębski
— otrzymali odznaczenia. Już wtedy załoga walczyła o budowę nowego zakładu, bo
stara, niewielka fabryka przy Grochowskiej nie była w stanie podołać zamówieniom. Powołany Komitet Budowy Nowego Zakładu zdołał uzyskać zgodę władz na nową inwestycję na Żeraniu Wschodnim. Tam rozpoczął się trzeci etap w historii fabryki.