Monthly: sierpień 2014

„Przez dziesięciolecia: Trzecie dziesięciolecie” – Józef Raczko


Trzecie dziesięciolecie


Wydawało nam się, że weszliśmy na spokojne, normalne tory. Ale znów nadchodziły dla
wszystkich ciężkie czasy kryzysu światowego 1929-1933. W Polsce, powiązanej mocno z kapitałem zagranicznym, jakiekolwiek drgania w koniunkturze światowej bardzo szybko odbijały się ujemnie. Przerywano coraz więcej inwestycji. Nasza fabryka otrzymywała coraz
mniej zamówień, a robienie na magazyn byłoby trochę niebezpieczne.

Już przy rozpoczynającym się kryzysie udało mi się za zgodą dyrekcji wyskoczyć na
krótkie parotygodniowe praktyki do dwóch zakładów. Pierwszą odbyłem w narzędziowni
Zakładów Przemysłowo-Handlowych Władysława Paschalskiego przy ulicy Żytniej. Drugą — w Fabryce Broni w Radomiu.


 

Turbina parowa stosowana do napędu wirowych pomp zasilających skonstruowana i produkowana w Zakładach Mechanicznych inż. Stefana Twardowskiego

Turbina parowa stosowana do napędu wirowych pomp zasilających skonstruowana i produkowana w Zakładach Mechanicznych inż. Stefana Twardowskiego.


Paschalski był dobrym znajomym inżyniera Twardowskiego, a moim dobrym znajomym
był dyrektor naczelny Fabryki Broni w Radomiu — inż. Tadeusz Graff. Był w Warszawie dyrektorem Państwowej Wytwórni Aparatów Telegraficznych i Telefonicznych (popularna Dzwonkowa na Grochowskiej). Na dodatek w narzędziowni majstrem był też mój znajomy. Toteż w Radomiu z niczym nie miałem kłopotu. Na mieszkanie dostałem ładny pokoik w hotelu dla przyjezdnych, co pozwalało mi na korzystanie z lektury.
Praktyka miała na celu pogłębienie wiedzy o pracy na tokarce i poznanie nowszych metod organizacji pracy, co bardzo mi się później przydało. Głównym celem było przygotowanie mnie na rezerwowego, na wypadek przerwania pracy przez chorującego na cukrzycę majstra Wincentego Piotrowskiego.

Zakłady Paschalskiego nie były ciekawe. Organizacyjnie stały na niskim poziomie. Natomiast dużo można było zyskać w Radomiu. Dyrektor Graff miał duże zdolności organizacyjne i praktyczne. Przed wojną i przed rewolucją, a także podczas rewolucji był dyrektorem w fabryce parowozów w Kamienskoje (Dnieprodzierżyńsku) na Ukrainie.

Nowy zakład w Radomiu przyciągał dobrych fachowców i dawał dobre warunki. Miałem
dużo możliwości głębiej wniknąć w dziedziny, które mnie interesowały, co później było
mi potrzebne i co podwyższało moje kwalifikacje.Ale światowy kryzys nas nie ominął. Zbliżał
się milowymi krokami. Już go czuliśmy. Już było słychać, że tu i ówdzie jakiś zakład
skraca albo przerywa robotę. Już wiele zakładów przechodziło na trzy- albo czterodniowy
tydzień pracy. Czuliśmy, że to samo czeka i nasz zakład.

Twardowski bronił się. Zdecydował, że jeżeli będzie to niezbędne, ograniczy dni pracy,
ale zrobi wszystko, aby nie zmniejszać przez wiele lat dobieranej załogi.
Nie było zamówień. Robiliśmy po trzy dni w tygodniu, chociaż Twardowski przyjmował wszystko, co się dało — także nie z naszej specjalności.
Było źle i nasze kieszenie wiały pustką. Jednak nikt sam nie odchodził, bo i gdzie miał pójść?

Inżynier Twardowski także nie chciał się pozbywać rutynowanych wieloletnich pracowników,
z którymi nie miał kłopotów. Robił, co mógł, aby fabryka przetrwała. Dobrze sprawę
przemyślał i zdecydował, iż aby złagodzić skutki kryzysu i wykorzystać czas na wzmocnienie
parku maszynowego, zmontujemy pięć „Beryngerów”. Były jak na tamte lata nowoczesne,
wygodne i bardzo odpowiednie dla naszego profilu produkcji. Montaż obrabiarek
zaabsorbował całą załogę.

Twardowski wykorzystał kryzys i miał tokarki. Budowa tych tokarek ulżyła załodze
skutki kryzysu. Załoga miała dzięki nowym tokarkom lepsze warunki pracy. Pierwsze tokarki wyszły z montażu w 1931 roku, pozostałe — do 1934. Zacząłem pracować na trzeciej sztuce „Berygnera” w pierwszych dniach 1935 roku.

Twardowski planował montaż dalszych pięciu sztuk „Beryngerów”. Pięć kompletów
części — łoża, głowice i suporty — zezłomowano po upaństwowieniu.

Do nowych tokarek potrzebne były nowe narzędzia i przybory. Kupowano je lub robiono
we własnym zakresie.

Te same kryzysowe lata wykorzystano też na zorganizowanie pierwowzoru narzędziowni.
Takiej, jaka powinna być, a nie tylko wypożyczalni narzędzi. Pracował w niej wybitnie
i wszechstronnie uzdolniony ślusarz Edward Czerwiński, mając do pomocy Aleksandra
Karczewskiego.

Czerwiński zaczął pracę w 1920 roku. Był członkiem PPS-Lewicy, zesłańcem syberyjskim.
Znakomity ślusarz, jak się dawniej mówiło, wszelkiego autoramentu. Narzędziowy,
maszynowy i artystyczny. Dziełem jego rąk jest główka na pierwszym sztandarze partyjnym.
Miły w stosunkach koleżeńskich i uczynny dla innych.

Prawie cztery lata pracowaliśmy po 3-4 dni w tygodniu. Tylko na święta mieliśmy dodatki
świąteczne. Ciężko było, ale wytrzymaliśmy w stanie nieuszczuplonym.

Kryzys światowy do roku 1933 odczuwaliśmy bardzo dotkliwie. Po tak wielkiej ofierze
cierpień, jaką zmuszeni byli złożyć robotnicy na ołtarzu kapitalizmu, w każdego wstępowała
otucha i wiara, że może w niezbyt długim czasie uda się nadrobić straty kryzysem spowodowane.

Życie gospodarcze ożywiło się i zamówienia zaczęły napływać. Nasze zarobki powoli
szły do góry. Najlepsi tokarze zarabiali w latach 1936-1938 po 2,60-2,70 zł na godzinę.
Ja, jako młodszy jeszcze, zarabiałem 2,50 zł na godzinę.

I tu ciekawostka. Dobry tokarz, mający już powyżej 60 lat Teofil Fernik — pracujący
na maszynie większej, ale pracujący wolniej — zarabiał najwyżej 2,70 zł, a młody, ale bezsprzecznie prędszy, zarabiał tylko parę groszy mniej. Taka to była wtedy ocena długoletniej pracy. Nikt o to nie miał żalu. System dniówkowy obowiązywał aż do
upaństwowienia w 1950 roku.

W latach 1937-1938 zakład zaczął produkcję turbin parowych typu „Curtis” do napędu
pomp zasilających dla cukrowni. W tym kierunku specjalizował się młody wówczas inżynier
Wacław Twardowski. Roboty wchodziły coraz poważniejsze, a zakład wciąż nie mógł się zdobyć na opracowanie i wprowadzenie technologicznego systemu na obróbkę i montaż. Nie było żadnej dokumentacji. Rysunek konstrukcyjny stanowił pełną podstawę wykonawczą. Wykonanie opierało się na wysokich kwalifikacjach i odpowiedzialności moralnej załogi.

W miarę wzrostu produkcji rosły wymagania zarówno co do wielkości, jak i jakości
odlewów. Szczególnie żeliwnych korpusów i kierownic oraz wirników z brązu. Jeśli
chodzi o żeliwo, to zakład nasz od początku swego istnienia zaopatrywał się w odlewy
w przeważającej ilości w odlewni Ambrożewicza na ulicy Kolejowej. Odlewy te zawsze
były najlepszej jakości i w żądanym terminie dostarczane.

Zakład Władysława Ambrożewicza przy Kolejowej powstał w roku 1904. W roku 1910
został rozbudowany, a już po pierwszej wojnie produkowano tu miesięcznie od osiemdziesięciu do stu ton odlewów. Wydajność, jak widać, była mniejsza niż obecnie, ale była to produkcja drobniejsza i dlatego na te sto ton trzeba było 52 formierzy i 30 rdzeniarzy.
Samych praktykantów było 30, sił pomocniczych także 30.


Odlewnia Władysława Ambrożewicza przy ulicy Kolejowej była głównym dostawcą odlewów żeliwnych dla fabryki Twardowskiego.


Formierze razem z pomocnikami zalewali formy i razem je wybijali. Środkami transportu
były wyłącznie ręce ludzkie i taczki. Złom tłuczono ręcznie młotem. Później zainstalowano
podnoszoną „babę” — kafar. Ciężkie warunki pracy wytrzymywali tylko najsilniejsi. Warunki
socjalne były żadne: szatnia na gwoździu i mycie w kuble. Dobre zarobki osiągała nieliczna
grupa najlepiej wykwalifikowanych i najsilniejszych robotników. Pozostali — szczególnie
terminatorzy — wykorzystywani byli, jak się dało. Niektórzy z ówczesnych terminatorów do
niedawna jeszcze pracowali. Dziś są już emerytami. Na przykład Stanisław Jakubczyk czy
Marian Cieślak, którzy o tym opowiadają.


Formierz Marian Cieślak pracował w odlewni przy Kolejowej od 1958 do 1971 roku.


W okresie okupacji hitlerowskiej załoga odlewni — aby żyć — masowo produkowała artykuły dla ludności: piecyki, młynki, tarcze i inne przedmioty, zużywając na to cenne dla Niemców surowce. W roku 1940 odlewnia przeszła pod komisaryczny zarząd niemiecki i jako filia została włączona do zakładów Lilpopa. W roku 1944 zakład został zdewastowany i częściowo spalony. Po wyzwoleniu załoga zaczęła go oczyszczać i odbudowywać.

W roku1949 odlewnię upaństwowiono, a w 1955 stała się ona częścią składową Warszawskiej Fabryki Pomp. Od tego czasu rozpoczyna się okres stałej modernizacji odlewni i poprawy warunków pracy. Dużo zrobiono, ale jeszcze więcej do zrobienia pozostało, bo stare to i ciasne. Drogą usilnych starań i nakładów zdołano osiągnąć do dwóch tysięcy ton odlewów, a wymagania są jeszcze większe. Ale trzeba przyznać, że załoga jest twarda i ambitna.

Odlewy z brązu dostarczała zakładowi mała odlewnia na Pradze pod firmą Józef Dyjasiński.
Początek jej datuje się od roku 1920, kiedy to czterech odlewników zorganizowało
spółkę, zakładając małą odlewnię metali kolorowych w suterenie przy ulicy Nieporęckiej 4.
Produkcja była drobna: okucia, armatury, zameczki, ozdóbki itp. Byłem tam wiele razy albo
z zamówieniami, albo po odbiór. Warunki były bardzo uciążliwe — dom mieszkalny, protesty
mieszkańców.


Takie wirniki z łopatkami o krzywiźnie przestrzennej dostarczała fabryce Twardowskiego odlewnia Józefa Dyjasińskiego przy Mińskiej 38/40/

Takie wirniki z łopatkami o krzywiźnie przestrzennej dostarczała fabryce Twardowskiego odlewnia Józefa Dyjasińskiego przy Mińskiej 38/40.


Chwilowe przeniesienie odlewni na ulicę Sprzeczną 8 nie poprawiło sytuacji produkcyjnej.
Podjęto decyzję budowy nowej odlewni przy ul. Mińskiej 38/40. Warunki, aczkolwiek
nadal prymitywne, pozwalały już na rozszerzenie produkcji i zwiększenie wagi odlewów,
a o to też chodziło. W roku 1924 odlewnia rozpoczęła produkcję dla PZO, Twardowskiego,
„Peruna”, Składnicy Straży Pożarnych i innych odbiorców. Waga odlewów podniosła
się z dwustu gramów do przeszło trzydziestu kilogramów. Do najbardziej skomplikowanych
i trudnych należały wirniki dla Twardowskiego, szczególnie te z podwójnym skrętem łopatek
— później lano je dla WFP.

Około roku 1930 Józef Dyjasiński objął samodzielne kierownictwo odlewni, spłacając
wspólników. Wyposażenie było jeszcze skromne. Dwa piece dołowe wciąż nie mogły
zaspokoić potrzeb. Ogólny stan załogi odlewni w tym okresie wynosił szesnaście osób, w tym
czterech formierzy, trzech rdzeniarzy i trzech praktykantów.


Henryk Pierzchała przeszedł na emeryturę w 1973 roku po 44 latach pracy w odlewni.


W 1935 roku — jak opowiadają żyjący jeszcze Alfred Kuzka, pracujący od 1927 roku,
i Henryk Pierzchała, pracujący od 1929 roku — dobudowano dwa nowe piece tyglowe i zainstalowano piaskownicę. Procesy topienia brązu i zalewania form były bardzo uciążliwe i wymagały wielkiej rutyny. Takim rutyniarzem był znakomity fachowiec pan Antoni Rakowski. Pracował wiele lat jeszcze przed wojną i ładnych kilka lat po wojnie.


Alfred Kuzka rozpoczynał pracę w odlewni Dyjasińskiego w 1927 roku, przeszedł na emeryturę w 1970 roku.


Po 1935 roku stan załogi odlewni na Mińskiej zwiększył się do 21 osób. W okresie drugiej wojny odlewnia oddawała wielkie usługi ludności, produkując masowo odlewy młynków do zboża i detale do remontowanych maszyn młyńskich i innych.

W 1951 roku odlewnię przejęły Stołeczne Odlewnie Metali Nieżelaznych przy ulicy Grzybowskiej 25. W 1955 roku odlewnia została przejęta przez Warszawską Fabrykę Pomp. Nastąpiły, co prawda, pewne  usprawnienia, ale szczupłość terenu nie pozwalała na rozbudowę  w takim zakresie, jaki dla WFP był niezbędny.

Nie było także właściwych warunków dla załogi. Odlewnię z Mińskiej przeniesiono do odlewni żeliwa na Kolejową, gdzie zajęła pomieszczenie po modelarni.

Poza tymi odlewniami Twardowski współpracował także w niewielkim stopniu z odlewnią
braci Jarkowskich. Ze względu na inny profil produkcyjny jej odlewy nie miały tych
walorów, co odlewy Ambrożewicza.

Po trudnym okresie modernizacji zakład otworzył sobie piękną prostą drogę do dalszego
rozwoju. Cukrownie, które w latach 1928-1938 w swej większości pracowały na trakcji
elektrycznej, masowo domagały się ulepszonych typów pomp do buraków. Krochmalnie
domagały się pomp do kartofli.

Na pompy czekały urządzenia komunalne: filtry w Warszawie, wodociągi we Lwowie, Wilnie, Katowicach, Maczkach, kanalizacja w Warszawie, melioracje na Pomorzu, elektrownie: Ostrołęka, Adamów i wiele innych. Masowo wychodziły od nas pompy głębinowe, pompy śmigłowe typu PR, pompy dzielone typu BD-30 i inne.


 

Pompy z fabryki Twardowskiego zainstalowane w wodociągach miejskich we Lwowie.


Niezależnie od naszych prac pompowych obdarowani zostaliśmy robotami na   potrzeby armii. Ładna to była robota, ciekawa i precyzyjna: pompki hydrauliczne do nabijania pod wysokim ciśnieniem komór oliwnych, amortyzacyjnych w armatach. Zadanie — wzmocnienie hamowania lufy przy wystrzale — zostało wykonane dobrze i wojsko nie miało zastrzeżeń. Obrabiałem korpusiki tych pomp i dużo przy nich pracowałem. Nie wiem, jak duże było to zamówienie, ale przez moje ręce przewinęło się około dwustu sztuk.


Przekrój pompy głębinowej skonstruowanej i wyprodukowanej w fabryce Twardowskiego

Przekrój pompy głębinowej skonstruowanej i wyprodukowanej w fabryce Twardowskiego.


Zaczynając tę robotę, składaliśmy przyrzeczenie zachowania tajemnicy państwowej. Z przyjemnością robiliśmy pompki, ale był to dla nas sygnał, że zbliża się wojna. Wszyscy to czuliśmy. Nie zdążyliśmy wykonać całego wojskowego zamówienia, część detali pozostała i została schowana. Jeszcze w okresie przedwojennym w całej pełni zajaśniała gwiazda konstruktorska Szczepana Łazarkiewicza. Wciąż w pompach szukał czegoś nowego. Jego praca i wartość przerastała miarę zakładu. Był znany i lubiany. Ale zakład to nie tylko Łazarkiewicz. Załoga składała się z wysokiej klasy fachowców: tokarzy, ślusarzy i monterów.

Aktualne stało się hasło: dobry zespół daje dobrą robotę. Fabryka produkowała pompy dobre, toteż popyt na nie był coraz większy. Pod koniec trzeciego dziesięciolecia — w dobrych latach 1935-1938 — stan liczebny załogi zwiększył się do 72 osób. W tym ostatnim okresie przed drugą wojną przekrój polityczny i społeczny załogi był bardzo szeroki. Można było znaleźć tu prawie wszystkich. Byli marksiści, ideowi wyznawcy tego światopoglądu, członkowie Komunistycznej Partii Polski. Wśród nich byli: Edward Czerwiński — zesłaniec syberyjski za 1905 rok, Zygmunt Raimers — też zesłaniec syberyjski, Franciszek Ziarkowski — wychowanek Powiśla, Bonifacy Stolarkiewicz — wychowanek ulicy Brzeskiej.

Mieliśmy większą grupę Polskiej Partii Socjalistycznej- Lewicy, a w niej takich pracowników, jak: Stefan Święcki, Zygmunt Ryziński, Henryk Mondszajn, Henryk Stanisławski, Feliks Jaśkiewicz i inni.


Szczepan Łazarkiewicz – genialny konstruktor i tytan pracy.


Trzeba jednak przyznać, że chociaż było to po przewrocie majowym, to sympatyków sanacji była znikoma ilość, a na warsztacie wcale. W całej załodze nie było ani jednego członka bądź sympatyka sanacyjnej PPS Jaworowskiego.

Nie było też sytuacji antagonistycznych w sprawach politycznych. Nie mieliśmy nigdy sprzeciwu odnośnie świętowania 1 Maja. Właściciel rozumiał, że jest to nasz robotniczy obowiązek. Do wyzwolenia w zakładzie nie było żadnego życia organizacyjnego jawnego bądź niejawnego. Ale skład załogi, choć niezupełnie politycznie jednolity, w swej większości był jednak lewicowy, a nawet skrajnie lewicowy. Trzon załogi stanowiła grupa wypróbowanych bojowników o cele klasy robotniczej: Józef Raczko, Edward Czerwiński, Zygmunt Raimers, Zygmunt Ryziński, Henryk Stanisławski, Feliks Jaśkiewicz, Bonifacy Stolarkiewicz, Wojciech Zalewski, Franciszek Ziarkowski, Henryk Mondszajn. To była reprezentacja załogi, która — gdy zachodziła potrzeba — przedstawiała stanowisko tejże załogi. W takim środowisku urabiały się poglądy Józefa Krasnodębskiego i moje.


Tokarz Franciszek Ziarkowski – jeden z pierwszych pracowników przyjętych przez Twardowskiego do fabryki przy Grochowskiej.


Ludzi, którzy mogli służyć młodym pracownikom dobrym przykładem, było wielu, bo załoga była dobierana. Jeżeli młody chciał nad sobą popracować, to na pewno wyrósł na życzliwego, uczynnego, umiejącego współżyć w gromadzie, rozwijającego w sobie walory godności osobistej i kultury ogólnej i zawodowej. Atmosfera i współżycie międzyludzkie były dobre.

I tak doczekaliśmy trzeciego jubileuszu zakładu.

Rok 1938. Trzydzieści lat zakładu w ogóle, a dwadzieścia — na Grochowskiej. Znów lekko
zakrapiana uroczystość jubileuszowa i znów fotografia, która także zachowała się.

Ogólnie należy przyznać, że stosunki między właścicielem a załogą od początku układały się poprawnie. Przypadki nacisku załogi kończyły się zawsze obustronnym porozumieniem. Najczęściej dotyczyło to płac w okresach załamań gospodarczych i kryzysów finansowych, na przykład kryzysu 1929–1933. W biurze pracowało dziewiętnaście osób.

Podstawowymi działami produkcyjnymi były: obróbka mechaniczna, montaż oraz modelarnia. Park maszynowy zorganizowany przed wojną przetrwał okupację, a straty nastąpiły w 1944 roku.

W latach 30. Zakłady Mechaniczne inż. Stefana Twardowskiego rozpoczęły produkcję pomp śmigłowych typu PR

W latach 30. Zakłady Mechaniczne inż. Stefana Twardowskiego rozpoczęły produkcję pomp śmigłowych typu PR.

„Przez dziesięciolecia: Drugie dziesięciolecie 1918-1928” – Józef Raczko


„Drugie dziesięciolecie 1918-1928”


Inżynier Twardowski, widząc duże możliwości rozwojowe, zdecydował się na budowę obszerniejszych pomieszczeń przy ulicy Grochowskiej nr 37/39 (312/314).

Roboty — mimo że był to okres wojenny — szły szybko.

Od 1918 roku — po pierwszym jubileuszu, który nie był obchodzony — zaczął się nowy
etap rozwoju zakładu: dziesięciolecie modernizacji.

Zakład przeniesiono na Grochowską —tam przeszła też spora część niewielkiej załogi. W tym grupa znakomitych fachowców — wśród nich cechowo wyzwoleni. Przeszli między innymi: Józef Zienkiewicz — pierwszy majster na Grochowie, Wincenty Piotrowski, Jan Piotrowski, Henryk Mondszajn (Monarski), Zygmunt Ryziński, Józef Bielawski — tokarz, Zygfryd
Bojanowski — urzędnik rachuby, Kazimierz Kosiniewicz — urzędnik techniczny. Na Grochowską przeszedł Aleksander Szymanowski — ślusarz zamieszkały w Radzyminie. Pracowity i sumienny — pracował szereg lat na wiertarce. Do wiercenia przykładano tak wielką wagę, iż na dwóch stanowiskach wiertaczy zatrudniono ślusarzy. Wnuczek Aleksandra
Szymanowskiego — Tadeusz Mikołajewski — pracuje na wydziale montażu. Oni i pozostali, którzy przeszli na Grochowską, stanowili grupę rozruchową. Z takimi ludźmi można było pracować i produkcję rozwijać. To byli ludzie uczciwi. Prawie wszyscy — mieszkańcy Pragi.

Przypomnijmy sobie, jak wyglądał nowy zakład przeniesiony z ulicy Zygmuntowskiej.
Ci, którzy pracowali na Grochowskiej, łatwo będą się orientować.

Na środku posesji stał budynek fabryczny, ukończony na początku 1919 roku. Front budynku
w późniejszym okresie o tyle się zmienił, że przesunięta została do przodu główna brama. Chodziło o wykorzystanie kilkunastu metrów powierzchni. Cały budynek kończył się na tylnej ścianie stacji prób. Tam, gdzie była stacja prób, stała lokomobila parowa do napędu tylko jednej strony hali. Na prawo od wejścia nie stała jeszcze żadna maszyna. Frontowego budynku murowanego nie było. Stał tam dwurodzinny parterowy drewniak. Biuro mieściło
się w parterowym drewnianym budynku stojącym na tym miejscu, gdzie ostatnio było biuro
WFP. Z prawej strony posesji od frontu nie było nic. Dalej był magazyn pod gołym niebem o długości takiej samej, jaką zajmowały później pomieszczenia magazynowe. Za nim były dostawione dobudówki. Z tyłu, wzdłuż posesji od Kamionkowskiej, był ogrodzony ogródek z drzewami owocowymi. Dla pracowników był on niedostępny. Ogródek zlikwidowano już po wojnie, kiedy zaszła potrzeba dobudowania hali montażowej i przebicia przejazdu na Kamionkowską.


Obrabiarki, które przeszły na Grochowską, były szanowane w poprzednim miejscu
i świadczyły, że kulturalni fachowcy na nich pracowali. Trzy tokarki „Gerlach” były w dobrym
stanie i służyły aż do upaństwowienia.

Była rewolwerówka krótka, prawie nowa — specjalnie do wirników. Kiedy po upaństwowieniu
zaczęto wyrzucać na złom wiele detali, wyrzucono też niektóre części od rewolwerówki.
Rewolwerówka trafiła za nimi na złom. Były dwie wiertarki kolumnowe i jedna ramienna,
dwie prawie nowe niemieckie szlifierki uniwersalne do noży. Były szlifi erki zwykłe — pracowały jeszcze wiele lat.

Największą obrabiarką ze starego zakładu była — nazywając ją po polsku — krótka wytaczarka, a po niemiecku borbank. Miała tarczę na wrzecionie o średnicy półtora metra. Pracowała do upaństwowienia.


Po lewej tokarz Józef Bielawski, po prawej ślusarz Aleksander Szymanowski.


W okresie organizacji państwowości polskiej i scalania gospodarki przemysłowej po
trzech zaborach potrzeby krajowe szybko wzrastały.

Fabryka produkowała w tym czasie pompy wirowe stopniowe i jednowirnikowe małe, a co
najwyżej średnie, gdyż nie było nawet niezbędnych dużych obrabiarek.

Pompy wirowe dopiero wchodziły na arenę w szerszym zakresie. Cukrownie dopiero
po roku 1920 zaczęły przechodzić na napęd elektryczny i zakład nasz był wtedy jedynym
bodajże dostawcą tych pomp odśrodkowych, jak je wówczas nazywano.

Duże nasilenie produkcyjne pomp odśrodkowych miało miejsce w latach 1920-1921
i dalszych. Szereg typów z pewnymi zmianami pozostało do dziś jako typy N, S i W. Dwa
pierwsze to pompy wielostopniowe na większe ciśnienia.

Produkował też zakład — jako ciąg dalszy produkcji sprzed I wojny światowej — pompy
parowe „Lech”, pompy transmisyjne „Stella”, ręczne „Plus”.


Pompa S14K

Pompa S14K.


W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości zakład zobowiązany był przyjmować
także zamówienia państwowe, w tym wojskowe. Pierwszym było zamówienie na tłoki i pierścienie tłokowe do samolotów francuskich „peugeot”. Drugą masową robotą dla wojska były lewarki do podnoszenia samochodów i urządzeń samochodowych. Były to lewarki śrubowe ze śrubą o gwincie trapezowym w dwóch wielkościach.

Zakład robił też rzeczy eksperymentalne. Ówczesny konstruktor inżynier Czesław Tański zaprojektował nowy silnik samolotowy — gwiaździsty. Mając jednak widocznie trudności
z ulokowaniem produkcji, oddał go do wykonania inżynierowi Twardowskiemu. Silnik został
wykonany i odbyły się pierwsze, wstępne próby. Potem inż. Czesław Tański zabrał go do dalszych prób na innym terenie. Była to robota piękna, dokładna i odpowiedzialna. Nie wiem,
czy inżynier Tański — znakomity konstruktor i wynalazca — miał z tego silnika pociechę.


Mieczysław Stępniewski z pompami W i N.


Ministerstwo Skarbu zamówiło kilkaset ręcznych maszynek do stemplowania marek okupacyjnych, które do czasu wymiany pieniędzy w połowie roku 1924 służyły jako waluta
obiegowa w Polsce. Roboty tokarskiej było tu niewiele, ale za to było dużo roboty montażowej,
którą wykonywano na stołach ustawionych na prawie całej długości środkowej części hali.
Maszynki te po wyprodukowaniu dostarczono do polskich urzędów finansowych. Nigdy jednak używane nie były i zostały zniszczone.

Waluta papierowa „markowa” emitowana w okresie okupacji i dłużej nie była oparta na
parytecie złota, ale — jak się wtedy mówiło — na parytecie żelaznym z mostu Kierbedzia.
Podobno bilon żelazny wytwarzany był z wysadzonego mostu Kierbedzia.

Państwo stale wypuszczało nowe banknoty, gdyż już wypuszczone traciły na wartości.
27 stycznia 1923 roku wypłata moja wynosiła dwieście czterdzieści dwa tysiące marek,
a w rok później, 12 stycznia 1924 — sto sześćdziesiąt dziewięć milionów marek. 5 kwietnia
1924 otrzymałem dwieście pięćdziesiąt sześć milionów, a 2 maja — dwieście dziewięćdziesiąt cztery miliony. Ostatnią wypłatę przed wymianą otrzymałem 7 czerwca 1924 roku. Za 192 przepracowane godziny dostałem trzysta dziesięć milionów dwieście tysięcy marek.

Choć było już pięć lat po wojnie, dla świata pracy były to niezmiernie ciężkie czasy. Ludzie
upominali się o wypłaty dzienne, gdyż za pieniądze otrzymane w sobotę — w poniedziałek
można było kupić tylko pudełko zapałek.

W całym tym początkowym okresie zakładu produkowaliśmy w dużych ilościach różnego rodzaju pierścienie tłokowe, rozpoczynając od pierścieni lotniczych, a kończąc na największych typach pierścieni do silników spalinowych, tłoków parowych i wodnych. Były też próby uruchomienia małych turbinek pompą parowych do oświetlenia pociągów, ale to nie poszło — skończyło się na próbach.


Pompa W24P.


Załoga w tym czasie była jeszcze niewielka — około pięćdziesięciu osób. Była oparta, jakby
to powiedzieć, o klasycznych rzemieślników, których ambicją było zrobić robotę dobrze.
Tak, aby ten, który pobrał robotę do dalszych operacji bądź montażu, nie miał z nią żadnego
kłopotu. Kontroli wtedy jeszcze nie było. Tokarze sami czuli się kontrolerami, a młodzi byli
kontrolowani przez starszych. Istniała najdalej posunięta współpraca fachowców z majstrami.

Z chwilą wprowadzenia w lipcu 1924 roku polskiej waluty — złotego — wyraźnie ustabilizowały się warunki pracy i działanie zakładu. Dość szybko zarzucono produkcję pomp tłokowych, parowych i transmisyjnych. Cały wysiłek skierowano na rozwój pomp wirowych (jak je nazywano — odśrodkowych), na nowe opracowania zgodne z żądaniami klientów i potrzebami kraju.

Należało przede wszystkim poczynić starania o uzupełnienie i unowocześnienie parku
maszynowego, poprawę warunków pracy biura konstrukcyjnego oraz o zmianę na lepsze
warunków socjalnych: urządzenie stołówki, szatni, umywalek z ciepłą wodą.

Po przeniesieniu zakładu na Grochowską wynikła pilna potrzeba ilościowego i jakościowego powiększenia parku maszynowego. Było sześć małych tokarek, jedna nieco większa — dwumetrowa — i tokarka maleńka, kozą zwana. Tymczasem wymagane były już tokarki długie trzy- i cztero-metrowe. Wszak przewidywano produkcję pomp głębinowych z długimi wałami. Takie trzy tokarki były w częściach. Łoża głowic, suporty, śruby pociągowe, koniki zakupione parę lat wcześniej leżały w częściach po różnych kątach w magazynie i poza magazynem, żeby Niemcy ich nie zabrali. Wyprodukowano je tuż przed wojną i na jej początku. Z tych części w latach 1922-1923 złożono w fabryce tokarki.

W latach 1924-1926 zakład powoli rozrastał się, a maszyn przybywało. Zakupiono wiertarkę ramienną i strugarkę bramową „Zimmerman”, używaną wytaczarkę „Zimmerman”, wytaczarkę do cylindrów (tzw. gilz) do silników spalinowych, większą ostrzałkę do noży.

W latach 1926-1927 przyszła szlifierka do wałków i do otworów z głowicą „Fortuna”. Była
to szlifierka bardzo wygodna i dokładna, uniwersalna. Do kompletu doszła jeszcze rewolwerówka do wkrętów.

Chyba w 1927 sprowadzono średniej wielkości frezarkę zwykłą do rowków, a nieco po
niej frezarkę, którą nazwałbym uniwersalną.

Można było na niej dużo rzeczy i narzędzi robić. Cały ten zestaw maszyn kończyła niewielka
dłutownica do dłutowania wirników.

Właściciel, mając stałe dążenie do postawienia zakładu na wysoki poziom, starał się od czasu do czasu sprowadzić do niego coś nowego. W roku 1928 pojechał na Targi Lipskie i zakupił tam jedną tokarkę typu „Berynger”. Była to tokarka, jak na owe czasy, nowoczesna i bardzo wygodna w obsłudze. Dla nas, przyzwyczajonych do urządzeń o napędach transmisyjnych, było to „cacuchno” — miała własny napęd na jedno koło. Postawiono na niej znakomitego tokarza Bonifacego Stolarkiewicza.


Chaskiel Stolnicki, modelarz, który w czasie okupacji trafił do warszawskiego getta.


Zainstalowana nieco wcześniej szlifierka typu „Fortuna” okazała się dla zakładu bardzo pożyteczna. Skrętna głowica, możliwość szlifowania wałów, otworów, części w uchwycie i płaszczyzn czołowych pozwalały na dużą samodzielność. Wały do pomp już były szlifowane. Szlifowaliśmy już tarcze ślizgowe do łożysk „Michela”. Szlifierka ta służyła do września 1944 roku, kiedy zrabowali ją Niemcy. Nasz park maszynowy pozwalał na wykonanie bardzo dokładnych elementów. Stanowiska ślusarzy, które początkowo mieściły się na jednym stole przyściennym wzdłuż całej hali, w ciągu dwóch-trzech lat usuwano kawałkami. W ich miejsce instalowano warsztaty indywidualne ciężkie — odpowiednie do naszych wymagań i robót. Warsztaty zakład robił własnymi siłami przy pomocy niezmiernie pracowitego stolarza, jakim był Chaskiel Stolnicki, jedyny reprezentant starozakonnych. Zaczął pracę jeszcze u Brandla. To był dobry stolarz do wszelkich robót — potrafił i płot poprawić, i szafę zrobić, i pompy zapakować, i w ogóle wszystko. Załoga otaczała go dużą życzliwością. Zginął bądź to przy likwidacji getta warszawskiego, bądź w obozie zagłady w Treblince.

Poważnym kłopotem był brak suwnicy. Do roku 1924 był tylko zawieszony na belkowaniu sufitowym dźwig nieprzesuwany. Inżynier Twardowski zakupił odpowiednią ilość używanych i pogiętych belek (dwuteowników). Należało je prostować, ale jak? W tym czasie zaczął pracę w zakładzie ślusarz Zygmunt Raimers — socjalista, zesłany za manifestacje rewolucyjne w Warszawie na Syberię. On to otrzymał polecenie zajęcia się tą sprawą.


00080-220x300

Ślusarz Zygmunt Reimers (Rajmers) w zakładzie przy ulicy Grochowskiej wykonał i zamontował ręczną suwnicę.


Dobrał sobie do pomocy młodego i silnego po szkole technicznej — jak byśmy dziś powiedzieli — stażystę, który nazywał się Jan Bator. Palili na podwórku ognisko, grzali belki i na gorąco na płycie prostowali. Walili młotem, nie byle jakim, bo dwunastokilowym, zrobionym z kawałka wału o średnicy pewnie z dziewięćdziesiąt milimetrów. Ponieważ ślusarza tego robotnicy nazywali „Trockim”, taką samą nazwę otrzymał i młot. I długie lata tak go nazywano. Przez szereg lat na Grochowskiej młot ten służył Józefowi Krasnodębskiemu jako niezawodny środek do wbijania sprzęgieł i został przez tegoż Krasnodębskiego zabrany na Żerań. Służy dziś do tego samego celu. To także już eksponat.

Suwnicę założono na środkowej nawie. Była dwustronna, prowadzona przy pomocy łańcuchów i ręcznie podnoszona — także łańcuchami. Była bardzo potrzebna i pomocna,
bo waga detali i całych pomp stale się zwiększała. Suwnica do zdejmowania odlewów i do
załadunku wychodziła poza ścianę hali.

W urządzeniach ówczesnej fabryki należy zwrócić specjalną uwagę na nowoczesną, jak
na owe czasy, stację prób pomp. Była to chyba jedyna stacja prób pomp w kraju. Badania
przeprowadzane na niej, kontrola parametrów wykonywanych pomp umożliwiały postęp
techniczny naszych konstrukcji. Praktycznie skończyła się stosowana dotychczas metoda,
że parametry pomp zdobywano na stanowisku u klienta.

Aby można było zbudować stację prób, trzeba było usunąć lokomobilę. Po jej wyrzuceniu
napęd był otrzymywany z silników elektrycznych ustawionych po obu stronach hali.

Choć właściciel był inżynierem mechanikiem, to pasją jego były ciągłe poprawki i zmiany
w budownictwie już istniejącym, jak również dobudówki nowe z przeznaczeniem zarówno
do celów wytwórczych, jak i socjalnych.

Inżynier Twardowski rozebrał lewą jednorodzinną oficynkę i wybudował na jej miejscu dość dużą oficynę. Parter przeznaczył na biura i gabinet dyrektora, a piętro na biuro konstrukcyjne. Duże pomieszczenie na piętrze miało dużo światła i rozwiązywało sprawę zgodnie z wymaganiami konstruktorów.

Pomieszczenia górne dla konstruktorów oddano w roku 1926. Nieco wcześniej oddano część dolną. W jej lewym skrzydle, tam gdzie mieścił się dział głównego mechanika po upaństwowieniu, znajdowała się piękna sala wykładowa obwieszona na całej długości planszami, wykresami i rysunkami technicznymi wielu typów pomp w ramkach. Był też stały ekran. W sali tej wyświetlano filmy naukowe, odbywały się wykłady, a także wspólne spotkania całej załogi z dyrekcją i rodziną właściciela w rocznice powstania zakładu i w dniach przed głównymi świętami i Nowym Rokiem. Były one urządzane przed świętami celem złożenia sobie życzeń i z okazji uroczystości jubileuszowych.

Była to świetlica w kapitalistycznym wydaniu, niewykorzystywana, gdyż wtedy nie było w zakładzie żadnego życia organizacyjno-społecznego czy nawet sportowego. Trzeba jednak przyznać, że załoga była za mała, aby rozwijało się w niej życie organizacyjne. Młodzieży było zaledwie kilka osób.

Na stołówkę przeznaczono izbę mieszkalną z wnęką na kuchenkę. W tej to izbie mieszkała pani Anna Smolakowa z trojgiem dzieci. Była to wdowa pracująca w zakładzie od początku. Dwaj jej synowie byli długoletnimi pracownikami zakładu. Stefan Smolak był dobrym tokarzem. Władysław Smolak — wychowanek Twardowskiego — wyróżniał się swoją sumienną pracą zarówno przed wojną, jak i po wyzwoleniu. Był strugaczem i frezerem.
W czasie okupacji został wywieziony na roboty do Niemiec. Mieszkając naprzeciwko zakładu, zawsze — w razie potrzeby — był na posterunku „heblarza”, pomagając przy wykonaniu planu.


Anna Smolakowa, wdowca, robotnica w fabryce Stefana Żermoskiego, matka długoletniego pracownika zakładów Władysława Smolaka.


Po wyprowadzeniu się rodziny Smolaków we wnęce zainstalowano kocioł do przyrządzania
kawy na miejscu i na warsztat. Można też było sobie coś odgrzać na fajerce. Nie było
to złe, ale nie było też i dobre, bo pojedyncze drzwi otwierały się bezpośrednio na dwór
i trzeba było zasłaniać się od zimna. Poza tym ta stołówka nie mieściła wszystkich, a innego
pomieszczenia nie było. Ta stołóweczka pozostała aż do wyprowadzki zakładu.

W latach 1926-1927 nacisk załogi na potrzebę poprawy warunków socjalno-sanitarnych
został uwieńczony powodzeniem. Wtedy to w nowo wybudowanej kotłowni zainstalowano
kocioł parowy dający parę do ogrzewania wody do mycia w nowo urządzonej szatni w suterenie. Była też para do prób pomp parowych „Lech” bądź do prób pomp „Worthington” po remoncie.

Powoli przybywało ludzi. Wśród nich byli znani wieloletni pracownicy: Teofil Fernik —
tokarz, Stefan Święcki — tokarz, Wacław Szymański — tokarz, Wojciech Zalewski — dobry
i sumienny ślusarz, który służył z Ryzińskim w Harbinie, Maksymilian Gross — strugacz,
czyli jak się dawniej mówiło „heblarz”, fachowiec pierwszej wody, wszechstronny na
strugarce i frezarce, ojciec Edmunda Grossa pracującego na Żeraniu na karuzelówkach,

Aleksander Karczewski. Aleksander Karczewski przybył do naszego zakładu w 1928 roku, brał udział w Powstaniu Warszawskim, za co został odznaczony Krzyżem Walecznych, a po wojnie za działalność społeczną i pracę przy odbudowie stolicy otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. Był wieloletnim działaczem związkowym, przez szereg lat pełnił obowiązki przewodniczącego Rady Zakładowej.

Wymienieni pracownicy stanowili uzupełnienie znakomitego już wówczas zespołu
fachowców. Odeszli już z tego świata tacy, jak: Edward Czerwiński, Wojciech Zalewski, Józef
Bielawski, Edmund Gross, Władysław Smolak i cały szereg z tych, którzy tę mocną załogę
stanowili. Zmarł przybyły w tamtym okresie znany nam inżynier Stanisław Kijewski.

W fabryce pracowali właściciele karłowatych gospodarstw rolnych leżących z dala
od Warszawy, jak: Aleksander Szymanowski i Karol Kuch. Byli też właściciele drobnych
sklepików: Eugeniusz Kostrzewski z Wawra, Henryk Stanisławski z Czerniakowa, Henryk
Głodkiewicz z Woli. Chociaż się mówi, że żona sklep prowadzi, to praca posiadacza takiego
sklepiku jest okropnie męcząca, bo zanim on przyjdzie do zakładu rano, już się dobrze worków nanosi.

Większość załogi to byli ludzie mieszkający w bardzo trudnych warunkach, w mieszkaniach
z bardzo wysokim czynszem, w starych drewniakach bez żadnych wygód na Targówku,
Pelcowiźnie czy na Szmulowiźnie. Dla wielu z tych ludzi bardzo wielkim pragnieniem
było posiadanie chociażby najskromniejszego domku rodzinnego. Trzeba przyznać, iż paru
jednostkom — co prawda niełatwo, bo musieli sobie od ust odejmować — udało się osiągnąć
swoje marzenia po paru latach. Byli to: Wacław Szymański, Henryk Mondszajn (Monarski),
Henryk Stanisławski i Józef Krasnodębski.


Od lewej: Edward Czerwiński (ślusarz), Wojciech Zalewski (ślusarz), Maksymilian Gross (strugacz, frezer), Aleksander Karczewski (ślusarz).


Niektórzy młodsi mieli to w dalszej perspektywie, zakładając książeczki oszczędnościowe
i ciułając pieniądze. Na pewno osiągnęliby swoje cele, gdyby nie nieszczęsny dla
klasy robotniczej światowy kryzys ekonomiczny w latach 1929-1933.


Od lewej tokarze: Teofil Fernik, Stefan Święcki, Wacław Szymański.


Byli też mieszkańcy Pragi i Nowej Pragi. Majster Piotrowski mieszkał na ulicy Małej,
a były majster Zienkiewicz na ulicy Zamoyskiego.


Od lewej pracownicy: Karol Kuch, Eugeniusz Kostrzewski, Henryk Stanisławski, Stanisław Kijewski.


Inżynier Twardowski pochodził z rodziny rzemieślniczej. Ojciec jego był kowalem w warsztatach kolejowych — jak słyszałem — w Pruszkowie. Właściciel był człowiekiem postępowym. Jak sam mówił, w czasie studiów za granicą związał się z organizacjami studenckimi o światopoglądzie socjalistycznym. To przebijało z niego przez całe życie. Jego stosunek do robotników można nazwać ludzkim. Znał sytuację każdego robotnika doskonale. Służył pomocą między innymi w budowie domków rodzinnych. Wiele zawdzięczają mu tacy pracownicy, jak: Henryk Monarski (Mondszajn), Wacław Szymański, Józef Krasnodębski, Henryk Stanisławski i inni. Otrzymywali pożyczki, dodatkowe zwolnienia, pomoc warsztatową.


Pożegnanie Henryka Monarskiego (Mondszajna).


Wiele wysiłku wkładał Twardowski w rozwój myśli technicznej w całym kraju. Przez
wiele lat brał czynny udział w stowarzyszeniach technicznych i był redaktorem „Przeglądu
Technicznego”.

Inżynier Twardowski zawsze umiał w trudnych sytuacjach zająć właściwe stanowisko.
Także w warunkach masowych demonstracji, strajków, protestów. A pamiętajmy, że był to
okres dalszego rozwoju Komunistycznej Partii Polski po połączeniu się PPS-Lewicy z SDKPiL.
Wkrótce potem doszedł czynnik nowy — zamach stanu w maju 1926 roku dokonany przez
Józefa Piłsudskiego. Powstało wtedy nowe stronnictwo — Bezpartyjny Blok Współpracy
z Rządem i sanacyjna PPS Rajmunda Jaworowskiego.


Pompy do ścieków kanalizacyjnych, z silnikami o mocy 250 KM i 110 KM, eksploatowane w Oddziale Wodociągów i Kanalizacji w Bydgoszczy.


Czasy były niespokojne. Były wypadki, że i po nas przychodziły większe lub mniejsze grupy delegatów z innych zakładów. Inżynier Twardowski jak tylko mógł, bronił załogę swojego
zakładu przed rozbiciem, odruchami niezadowolenia i antagonizmami.

Dość dokładnie opisałem historię i przebieg pracy w okresie dwudziestu lat od założenia
zakładu.

Rok 1928. Obchodziliśmy pierwsze dziesięciolecie w nowym wcieleniu na Grochowskiej
i dwudziestolecie założenia firmy przez Brandla i Witoszyńskiego. Czułem się już
starym pracownikiem. Jubileusz przyniósł właścicielowi upominek od pracowników —
wykonanego z brązu „Robotnika obracającego koło zębate historii”. Spotkanie odbyło się
przy nakrytych dla całej sześćdziesięcioosobowej załogi stołach. Częścią gastronomiczną
zajmowała się restauracja „Pod Bachusem” z Marszałkowskiej. Trzeba przyznać, że przyjęcie
było piękne.

Były życzenia i zbiorowa fotografia, która ocalała i wisi na ścianie w pokoiku. To duża
fotografia z wstawionymi fotografiami indywidualnymi.

Nazwa na blankietach i na pieczęci zmieniła się. Na blankiecie napis brzmiał: Pompy
Turbinowe — Turbiny Parowe. Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski. Warszawa
ul. Grochowska 314. Adres Telegraficzny: Twardowski — Warszawa Grochowska 314.
Telefon 45-53. Stacja Kolejowa — Warszawa Wschodnia. Bank Rzemiosła i Handlu w Warszawie, R-k Nr 22-90.


Pompy zasilające, napędzane silnikami o mocy po 250KM, eksploatowane w Państwowej Fabryce Związków Azotowych w Mościcach.


Inżynier Twardowski, kiedy był już pełnoprawnym właścicielem, miał stempel krótki:
Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski.

Wykonywano coraz więcej pomp o większej wydajności dla wodociągów i kanalizacji,
dla melioracji. Pierwsze większe pompy zaczęto konstruować już parę lat wcześniej. Pierwszą dla kopalni „Jowisz”. Była to pompa o poważnej wydajności — 600 metrów sześciennych na godzinę. W 1926 roku wykonano pompę o wydajności 1080 metrów sześciennych na godzinę, a w roku 1930 już o wydajności 2400 metrów sześciennych na godzinę z silnikiem o mocy 750 kilowatów.

Próbowano także i nowości turbinowych. Zaczęto robić małe turbiny parowe do stu koni mechanicznych. Jeszcze w okresie kryzysowym zaczęto produkować pompy próżniowe — sprężarki, które wcześniej były wyłącznie importowane. Ponadto zaczęto produkcję pomp dzielonych.

Sprężarka tłokowa napędzana pasem transmisyjnym

Sprężarka tłokowa napędzana pasem transmisyjnym.

„Przez dziesięciolecia: Pierwsze dziesięciolecie 1908 – 1918” – Józef Raczko


Urodziłem się 2 maja 1905 roku w Sokołowie Podlaskim. Tam też chodziłem do pierwszej klasy szkoły rosyjskiej. Bieda w małych miasteczkach, a szczególnie trudna sytuacja chałupników, zmuszała wtedy ludzi do emigracji do większych miast lub za ocean. Toteż po długich staraniach ojciec mój zdecydował się w roku 1914 przenieść całą rodzinę do Warszawy.

 



 

Został portierem w firmie pod nazwą Silberbaum i S-ka: Fabryka Tabakierek i Wyrobów
z Papier Mache przy ulicy Grochowskiej 35 (po zmianie numeracji — 316), tu gdzie
obecnie mieszczą się Polskie Zakłady Optyczne, czyli po sąsiedzku z przyszłą fabryką inżyniera Stefana Twardowskiego.

Trzy daty są wyjściowymi w moją życiową przyszłość: 2 maja 1919 roku skończyłem
czternaście lat, 14 czerwca 1919 roku skończyłem siedmioklasową szkołę powszechną,
8 lipca 1919 roku rozpocząłem praktykę w zakładzie Fabryka Maszyn Brandel, Witoszyński
i S-ka w Warszawie.

Tak brzmiała nazwa na firmowym blankiecie. Na pieczęci brzmiała inaczej: Towarzystwo
Komandytowe Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka. Pod pieczęcią był
podpis „St. Twardowski”, ale nie było dopisku „właściciel”.

Adres zakładu: Warszawa, na Pradze, ul. Grochowska 37/39 (po zmianie numeracji
312/314). Inżynier Stefan Twardowski nie był jeszcze w pełni właścicielem, ale był już w końcowej fazie spłat udziałowców i praktycznie wszystkimi sprawami kierował. Tylko on występował jako właściciel. Wiem, że tak istotnie było, bo w okresie praktyki w latach 1919 – 1923 sam w tych sprawach chodziłem. Po przejęciu udziałów przez inżyniera Twardowskiego
blankiet i stempel miały jednakowe brzmienie. Zamiast Fabryka Maszyn Brandel, Witoszyński i S-ka było Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka. Właściciel: inż. Stefan Twardowski.


Był to okres bezpośrednio po pierwszej pięcioletniej wojnie światowej, mniej nieco okrutnej od drugiej wojny światowej, ale nie mniej ciężkiej, szczególnie pod względem żywnościowym. Polska prowadziła jeszcze walkę z organizującym się Związkiem Radzieckim, co także miało ujemny wpływ na sytuację ogólną.

Taka sytuacja często źle oddziaływała na podejmowane decyzje życiowe — zarówno przez chłopca kończącego szkołę, jak i jego rodziców. Rodzice musieli zdecydować: czy oddać chłopca na paroletnią praktykę, aby miał zawód na długie lata, czy też wysłać go za „zdobychem” na różne roboty dorywcze i usługowe, aby syn zdobył im jak najwięcej pieniędzy, na pewno potrzebnych, ale nie dających zawodu.

Znaliśmy takich rodziców, którzy wysyłali syna za „zdobychem”. Nie było dla nich ważne,
że może wychować się na kombinatora, zostać hochsztaplerem.

Decyzja moich rodziców była słuszna — dać chłopcu zawód i szkołę zawodową. Ojciec
mówił: — Nawet gdyby przyszło raz na dzień jeść dawać, do szkoły trzeba posyłać.
W tym czasie umieścić chłopca na praktykę wcale nie było łatwo. Trzeba było mieć dobre
poparcie albo trafić na jakieś inne sprzyjające okoliczności.


Stefan Twardowski i jego pierwsza żona, Jadwiga.


Kiedy w lipcu 1919 roku umarła żona inżyniera Twardowskiego, wytworzyła się potrzeba
czasowego zwiększenia nadzoru nad domem i całością posesji. Inżynier Twardowski poprosił
o to mego ojca. Zaraz po pogrzebie, w myśl zasady kuj żelazo póki gorące, ojciec zwrócił
się o przyjęcie mnie na praktykę. Nie wiem, czy chętnie, ale zostałem przyjęty na „chłopca”.

Uczyłem się pisać technicznie, wyświetlałem rysunki na słońcu. Trochę pomagałem
w magazynie. Nosiłem listy na pocztę i bezpośrednio adresatom. Czasem musiałem posłuchać i pani domu — drugiej żony inżyniera, a siostry jego pierwszej żony.

Równe pół roku byłem „chłopcem”. Do 9 stycznia 1920 roku. Okres trzyletniej praktyki tokarskiej od strony zawodowej bardzo różnił się od dzisiejszej. Inne były warunki, organizacja pracy, warunki socjalne, stosunki międzyludzkie.

W tym okresie było nas tylko dwóch praktykantów. Drugim był przyjęty wcześniej Józef
Naumowicz, syn wdowy. Chłopiec bardzo grzeczny i koleżeński. Ale do zawodu tokarza
nie miał chęci. Praktyki nie ukończył. Poszedł do mundurowej Policji Państwowej. Dosłużył
się stopnia sierżanta. Jak pamiętam, nawet później nie było nas więcej niż czterech praktykantów na sześćdziesięciu pracowników. Właściciel niechętnie przyjmował na praktykę tokarską. Zatrudnianie praktykantów tokarskich było dla niego nieopłacalne. Praktykant musiał otrzymać tokarkę i czeladnika jako instruktora i wychowawcę, któremu właściciel musiał coś płacić, bo przecież czeladnik dawał jakiś wysiłek i poświęcał swój czas praktykantowi.

To były czasy, w których prywatne warsztaty, czy to mechaniczne, czy krawieckie, czy
jakiekolwiek inne, uczyły młodzież za pieniądze w myśl zasady: chcesz się nauczyć — płać.
Tak jak w prywatnej szkole. Jeżeli praktykant dostał tokarkę, miał smykałkę
i nie był gapowaty, to szybciej zdobywał wiadomości, dostawał częściej odpowiedzialniejszą
robotę i w ten sposób zdobywał sobie większe uznanie. Praktyka mu się skracała
i szybciej mógł liczyć na podwyżkę.

Państwowość polska dopiero się kształtowała i nie było jeszcze opieki nad młodzieżą
pracującą. Nie było jeszcze ustawodawstwa socjalnego. Na przykład do Fabryki Kamieni
i Maszyn Młyńskich, położonej przy moście Kierbedzia od strony Pragi, przyjmowali
chłopców byle tylko zbliżyli się do czternastu lat. Nie na praktykę, czyli jak mówiono
do terminu, lecz na robotników do wszelkich robót,

Pojęcie termin to był często zbywalny pretekst. U Paschalskiego na Żytniej chłopcy
w okresie pracy do szkół nie chodzili. Musieli pracować na właścicieli. Sami zarabiali grosze.
Takich fabryczek i warsztatów było wiele. Trzeba przyznać, że u Twardowskiego i sam właściciel, i majster szkołę dla ucznia traktowali jako zagadnienie pierwszej wagi.
Nalegali, aby chłopcy do szkoły zawodowej chodzili. Ale tu mogło tak być, bo majster Józef
Zienkiewicz był majstrem cechowym, człowiekiem o dużej kulturze ogólnej i zawodowej.
On to rozumiał.

Dostać się jednak do takiej szkoły było bardzo trudno. W Warszawie były zaledwie
dwie szkoły wieczorowe. Jedna z nich — Kursy Zawodowe dla Pracowników Przemysłu Metalowego — prowadzona przez cechy ślusarzy i tokarzy mieściła się przy ulicy Kopernika 28. Zakres nauczania był wszechstronny, ale oczywiście ustawiany pod kątem potrzeb w zawodach metalowych. Była też jedna godzina tygodniowo kaligrafii, każdemu bardzo potrzebnej do poprawienia pisma.

W 1919 roku zapisałem się na kursy trzyletnie. Byłem najmłodszym kursantem. Wszyscy
byli starsi ode mnie. Mieli po siedemnaście, osiemnaście, dwadzieścia, a nawet po
dwadzieścia parę lat. Byli to już czeladnicy, ale słabsi w rysunkach i w obliczeniach. Uczyli się chętnie, bo to im było potrzebne. Szkoła dawała wiele.

Choć do zajęć praktycznych były także potrzebne podręczniki nauki tokarstwa, to w pierwszych latach powojennych ich jeszcze nie było. Niektórzy starsi tokarze mieli podręcznik tokarski Kozłowskiego wydany w roku 1910. Jak go ktoś miał, to broń Boże, aby innemu pożyczył. Nie dał za nic. Byli i tacy, którzy gdy obliczali koła zmianowe, podręcznika na wierzchu nie trzymali. Zaglądali do niego do szafy ubraniowej albo do szuflady szafki narzędziowej. Rozglądali się przy tym na boki, żeby ich ktoś nie podejrzał i nie nauczył się. Znałem takich i widziałem, jak to robią. Uczący się praktykant nie miał żadnych ulg w pracy. Jeżeli poprosił, to na pewno ulgę otrzymał, ale było to zwolnienie grzecznościowe od majstra. Nie było zwolnień do szkoły. Dopiero po godzinach normalnej pracy, prosto z fabryki, uczeń jechał do szkoły i to jeszcze często spóźniony, bo musiał w fabryce sprzątać swoje i nie swoje. Któż miał za uczącym się wstawić, jeżeli w zakładzie nie było żadnego życia organizacyjnego?

Praca u Twardowskiego trwała od siódmej trzydzieści do szesnastej trzydzieści z jedną
godziną przerwy obiadowej. Przebywało się w fabryce dziewięć godzin, a do szkoły trzeba
było się stawić na godzinę osiemnastą.

Mieszkaliśmy jeszcze wtedy na Grochowskiej 35 (316) obok zakładu. Miałem bliziutko.
Mogłem iść na obiad i przebrać się. Ale od maja 1920 roku, gdy przenieśliśmy się na ulicę
Kawęczyńską, było już gorzej. Do domu na obiad chodzić nie mogłem, bo nie wróciłbym
na czas. Chodziłem do szkoły prosto z fabryki. Ciągle nosiłem ze sobą książki, przybory, rysunki,a później często i deski rysunkowe — tak zwane rajzbrety. Tramwajów na Grochowskiej jeszcze nie było. Trzeba było iść aż do Kijowskiej do tramwaju numer 4 (jeździł na Muranów), numer 5 (jeździł na Wolę, Trębacką, Chłodną) albo numer 22 (jeździł Królewską, Srebrną na Towarową). Jeszcze gorzej było z dojazdem do szkoły po przeniesieniu się na Kawęczyńską. Trzeba było chodzić do ulicy Targowej. A do domu z fabryki chodziłem pieszo. Nikt się wtedy nie przejmował, że chłopiec nie jadł ciepłego obiadu albo nie miał czasu na przebranie się. Wymagania w szkole były dość wysokie. Trzeba było zapomnieć o wolnej niedzieli i o letnich feriach. Urlopów początkowo także nie było. Tylko dzięki ludzkiej postawie kierownictwa można było otrzymać kilka dni zwolnienia na uzasadnioną potrzebę.

W pierwszym roku praktyki w fabryce chłopiec miał do wykonania szereg zajęć potrzebnych, ale nie zawsze mających związek z zawodem. Do niezbędnych czynności porannych należało rozpalenie ogniska na tak zwanej feldszmidzie i utrzymywanie ognia niezbędnego dla tokarzy do zaprawiania noży i dla ślusarzy do pociągania mesli, czyli przecinaków, a także do zaklepywania różnych potrzebnych przyborów lub narzędzi oraz do hartowania.

Drugą obowiązującą czynnością było zagrzewanie na ognisku w dwóch albo w trzech
wiadrach wody do mycia rąk z brudu. Do mycia na czysto służyła woda z kranów — czasami ciepła, a czasami zimna, bo lokomobila nie zawsze dawała wodę ciepłą. Szatni nie było. Były drewniane szafki i to nie dla wszystkich. Stały przy pracownikach. Reszcie zostawały gwoździe w ścianach. Myto się w wiadrach i w miskach. Warunki pracy w tym starym zakładzie nie były najlepsze.

W pierwszym roku praktykant nawet po parę razy dziennie zabierany był do bicia
młotem na kowadle przy zaprawianiu noży tokarskich. Wtedy kowala w zakładzie jeszcze
nie było. Tokarze sami sobie noże zaprawiali i sami je hartowali. Jedne w nafcie, inne w oliwie. Czeladnicy musieli mieć ogień na każde żądanie.

Były też noże i przecinaki ze stali węglowej, które hartowało się w wodzie „na kolor”.
Końcówka noża lub mesla ze stali zwykłej była grzana na dobrze czerwono. Zagrzaną stal zamaczano na krótko w wodzie. Potarta o piasek nabierała odpowiedniego koloru — najczęściej żółtego albo słomkowego. Potem nóż znowu wrzucano do wody. Tego hartowania musiał się chłopiec dość szybko nauczyć.

Stale szybkotnące, tzw. samoharty dopiero wchodziły do użytkowania i to w małej ilości.
Gdy więc tokarz zdobył nóż szybkotnący, nosił go w kieszeni, żeby ktoś sobie go nie pożyczył
i nie wykruszył. Uczniowie takimi nożami rzadko się posługiwali.

Było jeszcze coś bardzo ciekawego, a mianowicie tzw. pędnie, czyli transmisje. Napęd
był otrzymywany z lokomobili, czyli z maszyny parowej — takiej, jaką dawniej używano do
wałowania szos z tłuczonego kamienia.


Bonifacy Stolarkiewicz, najzdolniejszy tokarz w fabryce Twardowskiego.


Od czasu do czasu lokomobila domagała się, aby ją wewnątrz oczyścić, by mogła dalej pracować. Po bokach lokomobili były otwory włazowe. Wsadzano tam możliwie szczupłego praktykanta, który czyścił komorę wodną. To wcale przyjemne nie było. Ale cóż — i to do praktyki należało.

Praktykanci trzymani byli w dużym rygorze. Jeżeli coś między nimi zaszło, na przykład pobili się, nawet poza zakładem, a inżynier Twardowski o tym dowiedział się — a należy przyjąć, że zawsze się dowiedział — zaraz wzywał ich do siebie i po ojcowsku surowo ganił, a nawet karał zmianą stanowiska, obniżką płacy albo usunięciem. Wzywał także rodziców. Żądał, aby syna trzymali krócej i wstydu chłopakowi narobił.

Praktykanci między sobą żyli w zgodzie, bo się bali. Jeszcze do roku 1924 zdarzały się wypadki wymierzania kar przez samych czeladników. Widziałem właśnie taki wypadek — uderzenia chłopca Stefana S. ręką w twarz. Zakład Twardowskiego był dobrą szkołą wychowawczą. Inżynier Twardowski chciał mieć zespół ludzi wszechstronnie wykwalifikowanych, porządnych i uczciwych. Nic dziwnego, że niełatwo było się tu dostać na praktykę.

Zdarzało się, że przychodzili na naukę ludzie po wojsku i pozostawali na długie lata.
Mieliśmy i taki przykład, że pewnego dnia zakonnica przyprowadziła z zakonnego domu
wychowawczego na praktykę czternastoletniego chłopca. Był bardzo małego wzrostu. Przez
pewien czas zakonnica przyprowadzała go do zakładu, trzymając za rękę jak przedszkolaka.
Żeby mógł dosięgnąć do tokarki, dawano mu pod nogi podwyżkę — podest. Sprytny był, uczył się dobrze i szybko. Pracował w naszym zakładzie do upaństwowienia. Był znakomitym
tokarzem, życzliwym, uczynnym, bardzo grzecznym i przyjemnym człowiekiem. Takim całe życie pozostał. Miał na imię Bonifacy. Mówiliśmy do niego Bonuś albo panie Bonusiu. Życie potrafi człowieka zmienić. Bonuś posiadał chęć czytania dzieł poważnych i nic dziwnego, że osiągnął później wielką znajomość ideologii Marksa. Był uważany za wysokiej miary marksistę. Postawa jego zawsze wywierała duży wpływ na kształtowanie się postawy załogi. Był stałym naszym delegatem.

Uczeń w okresie nauki otrzymywał maszynę. Mogła to być tokarka, strugarka albo inna
— zależnie od kierunku pracy. Uczeń pracował możliwie blisko czeladnika, do którego był
przydzielony i który stale go doglądał. Uczeń w zasadzie musiał być posłuszny
każdemu. Jeżeli jednak wykonanie czyjegoś polecenia wymagało odejścia ze stanowiska,
musiał mieć zgodę mistrza.

Uczeń musiał pamiętać, aby przed fajrantem była normalna woda w zbiorowych kranach.
Jednak czasem nawet do twarzy grzano wodę na feldszmidzie.

Uczeń musiał sprzątnąć maszynę lub warsztat albo stanowisko montażowe swego
czeladnika. Wytrzeć jego tokarkę, naoliwić łoża (tak zwane wangi). Dopiero jako drugą
mógł sprzątnąć swoją maszynę.

Na początku, podobnie jak innych praktykantów tokarskich, ustawiono mnie na kozę
— małą, krótką i starą tokarenkę. Taką, którą trzeba było za pas pociągać, aby się kręciła.
Ponieważ wtedy robiliśmy jeszcze sporo pomp tłokowych „Plus”, śrutowałem „bębenki”,
czyli tuleje żeliwne, aby odkryć, czy materiał jest zdrowy, czy też dziurawy, do wyrzucenia
na szmelc. Pierścienie wykańczał na gotowo czeladnik — mój albo inny.

Później zacząłem robić dławiki do pomp, pokrywki, bolczyki do sprzęgieł. Dalej poszły
już trudniejsze rzeczy: nakrętki do wirników, pierścienie oporowe, tuleje na wały, panewki
wylewane białym metalem. Stopniowo wszedłem na kierownice i wirniki, a także na wałki
wykańczane bez szlifierki.

Przechodziło się na lepsze tokarki i na coraz bardziej trudne roboty, nie tylko pompowe,
ale i z miasta. Lata biegły szybko. Chłopiec, chcąc coś umieć, musiał w lot chwytać to, co było mu potrzebne. Opóźnianie przekreślało jego szansę na ukończenie praktyki w trzyletnim terminie.

Trzeba było przyswajać sobie szlifowanie wierteł i noży, odkuwanie noży na gorąco. Trzeba było umieć podglądać i przyswajać sobie to, co robią czeladnicy. Trzeba było uczyć się obliczania kół zmianowych do nacinania gwintów na trzy przekładnie — to jest na trzy koła zębate, na cztery koła zębate i na sześć kół zębatych. Potrójną przekładnię trzeba było dobrze umieć, bo mieliśmy taką tokarkę z „potrójną gitarą”, na której robiłem pewnie ze trzy lata.

Trzeba było dobrze opanować posługiwanie się najczęściej używanym przyrządem pomiarowym — suwmiarkami, które już wtedy zaczęły wchodzić w użytkowanie. Mam na myśli nie tylko te małe blaszane suwmiareczki do stu dwudziestu milimetrów, zwane kolumbusami, ale i inne, dokładniejsze, mierzące przy pomocy noniusza z dokładnością do pięciu setnych milimetra. Mieliśmy już w tych latach suwmiarkę amerykańską mierzącą do czterystu milimetrów. Amerykański był też jedyny mikromierz do dwudziestu pięciu milimetrów służący najczęściej do pomiaru szerokości pierścieni tłokowych. Praktykantowi mikromierza nie dawano.

Bardzo ważną sprawą dla praktykanta było opanowanie znajomości rysunków i posługiwanie się nimi. Jedynym dokumentem był rysunek. Żadnych technologicznych opisów w fabryce nie było.

Czeladnik mój i opiekun pan Zygmunt Ryziński pomagał, ale także wymagał. To był tokarz
o dużej kulturze zawodowej. Dużo można było się od niego nauczyć. Pracował u Brandla
jeszcze przed I wojną światową. W 1914 roku został wzięty do wojska rosyjskiego, służył
w Harbinie. Wrócił do fabryki w 1920 roku. Sympatyk PPS. Mieszkał na Bródnie przy Palestyńskiej. Złapany przez Niemców w ulicznej łapance został wywieziony do obozu w Mathausen, gdzie zmarł z głodu i wycieńczenia przy ciężkiej pracy w kamieniołomach.


Zygmunt Ryziński nauczał Józefa Raczkę pracy na tokarce.


Dobrą zasadą, stosowaną przez majstra dla nieco już zaawansowanych, była okresowa zmiana obrabiarek. Taka metoda przyspieszała naukę i czyniła praktykanta bardziej wszechstronnym zawodowo. Młody tokarz musiał sobie dobrze dawać radę na szepingu (małej strugarce), frezarce, wiertarce, a później na innych typach obrabiarek i większych tokarkach. Poziom umiejętności zawodowych i postępy w szkole decydowały o wyniku cechowych wyzwolin. Praktyka moja w fabryce upływała spokojnie, bez żadnych niespodzianek. Kursy zawodowe ukończyłem z wynikiem dobrym w roku 1922 — jeszcze przed ukończeniem praktyki.

Dyrekcja kursów dla pierwszych powojennych absolwentów w lipcu 1922 roku urządziła
wycieczkę do Sosnowca i na Górny Śląsk. Celem było obejrzenie i wyrobienie sobie technicznego spojrzenia na pracę kilku dużych zakładów, hut i kopalń.

Byliśmy w kopalni „Saturn” i w fabryce rur Kulczyńskiego w Sosnowcu. Oglądaliśmy hutę
„Baildon”, fabrykę Fitznera i Gampera, Fabrykę Drutu i Gwoździ, Królewską Hutę w Chorzowie, kopalnię „Wawel” w Rudzie Śląskiej, Wytwórnię Bieli Cynkowej w Szopienicach.


Suwmiarka podarowana przez Henryka Mondszajna synowi Stanisławowi, który rozpoczął pracę w zakładzie Twardowskiego w 1941r.


Wycieczkę zorganizowano dwa tygodnie po zajęciu Śląska przez Wojsko Polskie pod
dowództwem generała Stanisława Szeptyckiego. Wiekowa niemiecka patyna widoczna była
jeszcze na każdym kroku. Była to wycieczka fachowo zorganizowana. Jej organizatorem i kierownikiem był dyrektor kursów, pan inżynier Płocki. Odbywała się w atmosferze przestrzegania dyscypliny i rygoru, co było nieodzowne, a czego dyrektor bardzo się domagał. Fotografia z tej wycieczki wisi u mnie na ścianie.

Dyrektor Płocki był duszą i ojcem kursów. Nie baliśmy się go, ale czuliśmy przed nim respekt
wielki i szacunek. Nie był surowy, ale karał mocą swojego ducha. Przecież tam był różny element, a nawet jednostki łobuzowate. Ale kiedy dyrektor wchodził na salę, sala była rozbrojona.

Kiedy wzywał kogoś do kancelarii, to już bracie nie próbuj kręcić ani kłamać. On wszystko z ciebie wyciągnie. Jeśli coś obiecałeś, to nie próbuj nawet tego nie wypełnić! Binokle na czarnym sznureczku poprawiał. Robił rękami taki ruch, jakby spodnie do góry podciągał. Brał delikwenta prawą ręką za szyję i mówił:


— Powiedz, jak było. Będzie czy nie będzie? Więc koniec, nie mam o czym z tobą mówić!
Ma być tak, tak i tak! — takimi urywanymi zdaniami wymuszał z człowieka przyznanie
się i zobowiązanie poprawy. Czasem żartobliwie pięścią pogroził, jakby dając do zrozumienia:
— No braciszku, uważaj i pamiętaj!


Złoty to był człowiek. Wyniki na kursach były dobre. Uczyli się ludzie. Rósł ich poziom moralny, kultura i inteligencja.

9 stycznia 1923 roku ukończyłem okres praktyki. Majstrem w zakładzie był wtedy
doskonały fachowiec, tokarz z zawodu, pan Józef Zienkiewicz. Mistrz cechowy posiadający
uprawnienia do cechowego wyzwalania uczniów. On to właśnie zgłosił mnie do cechu.


Reklama fabryki Fitznera, w której po ukończeniu szkoły Wawelberga i Rotwanda podjął pracę Wacław Brandel.


W ustalonym terminie przybyła do zakładu Komisja Cechowa. Przeprowadziła dłuższe
rozmowy z majstrem i z moim czeladnikiem panem Zygmuntem Ryzińskim. Po ustaleniu
terminu egzaminu i programu wykonania prób zapowiedziała ponowną wizytę egzaminacyjną za dwa lub trzy tygodnie.

Pierwsze pytania dotyczyły znajomości czytania rysunków i oczywiście obliczania kół
zmianowych do nacinania gwintów w różnych wariantach: podwójnej i potrójnej przekładni,
nacinania gwintów wielozwojowych, gwintów calowych, metrycznych, a także przeliczenia
wielkości z calowych na metryczne.

Poza tym były pytania z obróbki metali, wykończenia detali, znajomości materiałów,
hartowania noży, szlifowania wierteł, kątów i z wielu innych tematów, które w ówczesnym
układzie organizacyjnym rzemiosła obowiązywały i decydowały o wynikach egzaminu.

Do tego miałem wykonać śrubę o średnicy trzydziestu milimetrów, długości sześciuset
milimetrów z płaskim gwintem dwu zwojowym i nakrętką z brązu. Wykonane detale
miały być złożone w cechu. Po odbiór dyplomu miałem się zgłosić w oznaczonym czasie do
Cechu Tokarzy przy ulicy Nalewki 8.

Dyplom był bardzo ozdobny. Miał symbol religijny, godło państwowe — orła, a po bokach
dwie kolumny nazw cechów. Był bogato zdobiony ornamentami. Przetrwał szczęśliwie
wojnę i do dziś wisi na ścianie. Do dyplomu dochodziła książeczka cechowa. Wyzwalając się, miałem siedemnaście lat i osiem miesięcy.

Majster Józef Zienkiewicz wkrótce po moich wyzwolinach przeszedł do organizujących
się Centralnych Warsztatów Samochodowych (późniejszych Państwowych Zakładów Inżynierii) na Terespolskiej. Na majstra powołany został Wincenty Piotrowski, pierwszej klasy
ślusarz maszynowy, narzędziowy i pompiarz, który pracę zaczynał u Brandla.
W okresie praktyki, zgodnie ze stosowaną w zakładzie zasadą, przechodziłem w miarę
potrzeby do pracy na innych maszynach, jak szeping, frezarka i inne tokarki.


Wincenty Piotrowski, ślusarz, a od 1923 roku przez ponad trzydzieści lat majster (mistrz) w fabryce przy Grochowskiej


Od 1924 roku pracowałem także na świeżo sprowadzonej wytaczarce „Zimmerman”. Nieco później przyszła duża ramienna wiertarka o długości ramienia półtora metra. Po niej pojawiła się duża strugarka, nowa frezarka i nowa szlifierka do wałków i innych rzeczy — miała skrętną głowicę typu „Fortuna”. W okresie swej pracy w miarę potrzeby pracowałem właściwie na wszystkich obrabiarkach. Ze szlifierką włącznie, gdyż początkowo panował u nas zwyczaj, że tokarze sami szlifowali swoje wałki. Szlifierza specjalisty do upaństwowienia w zakładzie nie było.

Byłem już czeladnikiem, ale rozumiałem, że to, co mam, to za mało i należy się uczyć dalej. W roku 1923 zapisałem się na kursy wieczorowe prowadzone przez Towarzystwo Kursów Technicznych przy ulicy Mokotowskiej 6, w gmachu dziennej Państwowej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. H. Wawelberga i S. Rotwanda. Tę szkołę kończył inż. Szczepan Łazarkiewicz, późniejszy długoletni konstruktor i kierownik biura konstrukcyjnego w zakładzie inż. Twardowskiego, a później w Warszawskiej Fabryce Pomp.

Pracował 45 lat. W ostatnich latach swego życia zajmował stanowisko głównego specjalisty do spraw konstrukcji pomp. Zmarł 23 listopada 1966 roku. Był odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Medalem Dziesięciolecia PRL oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Był uważany za twórcę nowoczesnej myśli technicznej w dziedzinie budowy — używając starego terminu — pomp odśrodkowych.


Szczepan Łazarkiewicz z synem Andrzejem, który w czasie okupacji także pracował w fabryce Twardowskiego.


Lekcje na kursach TKT zaczynały się o szóstej po południu i trwały aż do wpół do
dziesiątej. Czasem tylko puścili pół godziny wcześniej. Aby zdążyć, musiałem chodzić
prosto z fabryki, gdyż praca trwała do godziny szesnastej trzydzieści. Nikt się nad tym nie zastanawiał, że chłopiec chce się uczyć, ale ma trudności i należałoby mu pomóc. Że jeszcze
odczuwa ślady wojny. Że jeszcze jest słaby. Że nie ma czasu na zjedzenie obiadu i przygotowanie się do szkoły.

Dla tych, którzy pracowali na warsztacie, to był wysiłek prawie ponad ich możliwości.
Znacznie łatwiej było tym, którzy pracowali w biurach. Przez półtora roku chodziłem
na kursy z późniejszym inż. Stanisławem Kijewskim. Jemu w biurze konstrukcyjnym we
wszystkim pomagano. W biurze odrabiał cały materiał łącznie z rysunkami.

Ja takich warunków nie miałem i nic dziwnego, że trzech lat nie wytrzymałem. W drugim
roku na wiosnę podziębiłem się i bardzo osłabłem. Kiedy lekarz po zbadaniu dał mi
do zrozumienia, że jeżeli się nie wzmocnię, to mogę zapaść na suchoty, przeraziłem się.
Zdecydowałem się naukę przerwać. Ale nie na długo, bo chciałem się jeszcze czegoś uczyć. Po roku zacząłem chodzić znów na Kopernika — na kurs dla majstrów przemysłu metalowego. Skończyłem je w roku 1926. W tymże roku na jesieni powołano mnie do wojska — do 1. Pułku Piechoty Legionów Józefa Piłsudskiego w Wilnie. Po wojsku wróciłem do pracy. Dla zdrowia trochę ćwiczyłem gimnastykę.


Pierwsze dziesięciolecie 1908-1918

Na temat powstania zakładu nie mam żadnych dokumentów. To, co wiem pochodzi od pracowników ówcześnie jeszcze żyjących: Wincentego Piotrowskiego, który pracę rozpoczynał u Brandla, pompiarza, z zawodu ślusarza, oraz Jana Piotrowskiego, brata Wincentego, teżślusarza, fachowca pierwszej klasy i też wychowanka Brandla, który zmarł tragicznie w 1929 roku, i Henryka Mondszajna (później Monarskiego). Mondszajn pracę w naszym zakładzie zaczynał w roku 1911 u Brandla i Witoszyńskiego. Pracował 56 lat — najdłużej w naszym zakładzie.


Jan Piotrowski, ślusarz, brat Wincentego Piotrowskiego.


Założycielami firmy byli Wacław Brandel i inżynier Czesław Witoszyński, pracownicy Biura Konstrukcyjnego Zakładów Mechanicznych Bormann, Szwede i S-ka przy ulicy Srebrnej. Oni to przy ulicy Aleksandrowskiej 4 (później Zygmuntowskiej, obecnie gen. Karola Świerczewskiego) założyli zakład pod firmą Towarzystwo Komandytowe Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka. Pierwszą siedzibą zakładu był budynek przy ulicy Aleksandrowskiej, prawie naprzeciw wybiegu dla niedźwiedzi.


Henryk Monarski (Mondszajn).


W tym budyneczku, w głębi nieco leżącym, do niedawna sprzedawano bilety MZK. Dziś, w roku 1979, budynku tego nie ma — został rozebrany. Tu właśnie zaczęła się produkcja w 1907 roku, bo chociaż przyjęto datę 15 sierpnia 1908 roku, to jest wiadome, że już w roku 1907 roboty były zaczęte. Specjalnością zakładu miała być produkcja pomp, ale przyjmowano też różne roboty usługowe.

Produkcję zaczynano skromnie, od pomp ręcznych typu ogrodniczego do opryskiwania drzew owocowych na zamówienie Zakładów Ogrodniczych C. Ulrich — po I wojnie produkowane już nie były.

Zaczęto też produkcję ręcznych pomp tłokowych „Plus” o dwóch komorach dwustronnych z wentylami (grzybkami) umożliwiającymi działania ssąco-tłoczące. Tłok działał dwustronnie i zaopatrzony był w pierścienie tłokowe na obu końcach. Działanie tej pompy polegało na wahadłowym kiwaniu dźwigni ręcznej. Były to pompy bardzo dobre i bardzo pokupne. Wyrabialiśmy je do roku 1926.


Ślusarz Józef Krasnodębski podjął pracę u Twardowskiego po skończeniu szkoły zawodowej w 1923 roku.


Wszystkie te typy przeważnie występowały w trzech wielkościach. Chciałem tu zaznaczyć, że do dziś przechowały się dwa typy pomp ręcznych. Ja mam prawie nieużywaną ogrodniczą pompkę ręczną N-3, a kolega Józef Krasnodębski ma pompę ręczną „Plus” — co prawda szereg lat używaną, ale zachowaną.

Obie te pompki dziś nadawałyby się do muzeum zakładowego jako pierwsze eksponaty.
Tym bardziej, że pompka ogrodnicza została na pewno wyprodukowana przed I wojną światową, czyli ma przynajmniej 55 lat.

Na Aleksandrowskiej robiono pompy tłokowe „Stella” na napęd pasowy. Wkrótce zaczęto też produkować pompy „Lech” — parowe, transmisyjne, poziome, jednowrzecionowe do wody czystej. Próbowano robić małe wzory pomp wirnikowych jednostopniowych niskiego i średniego ciśnienia. Już po dwóch-trzech latach robiono pierwsze wzory pomp odśrodkowych wielostopniowych.

Odbiorcami pomp, szczególnie odśrodkowych, były przeważnie cukrownie w Królestwie Polskim i w Rosji. Wydaje mi się, że pewną ilość starych, nawet bardzo starych pomp Twardowskiego, a może także Brandla, udałoby się odnaleźć w cukrowniach albo w pompowniach wodociągów i kanalizacji. Niezależnie od pomp specjalnością firmy była produkcja różnych typów i wielkości pierścieni tłokowych walcowanych. Przyjmowano też roboty remontowe z miasta. Przez dłuższy czas wyrabiano lewary hydrauliczne do podnoszenia mostów. Pamiętam, że jeszcze w 1920 roku dorabialiśmy parę sztuk lewarów. Okresowo produkowano też narzędzia ogrodnicze: grabki nitowane, bardzo mocne motyki. Robiono nawet bardzo duże zamki do budynków gospodarczych.

W latach otrzymał 1912-1913 inżynier Stefan Twardowski otrzymał z firmy Bormanna i Szwedego, w której pracował, bezpłatny urlop w celu wyjazdu do Francji i ukończenia Wydziału Mechanicznego Uniwersytetu w Nancy. Po powrocie do kraju dostał nominację na kierownicze stanowisko w Wytwórni Spirytusu przy ulicy Ząbkowskiej.


Pompy tłokowe "Stella" o wydajności do ośmiu metrów sześciennych na sekundę wdrożono do produkcji w fabryce Brandla i Witoszyńskiego przy Aleksandrowskiej

Pompy tłokowe „Stella” o wydajności do ośmiu metrów sześciennych na sekundę wdrożono do produkcji w fabryce Brandla i Witoszyńskiego przy Aleksandrowskiej.


Po wybuchu wojny wytwórnia na Ząbkowskiej została unieruchomiona. Z tytułu zerwania
umowy inżynier Twardowski otrzymał odszkodowanie. Uzyskane w ten sposób pieniądze
umożliwiły mu wejście w charakterze wspólnika do firmy Towarzystwo Komandytowe
Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka.

W czasie I wojny światowej zmarł Wacław Brandel. Inżynier Czesław Witoszyński pragnął
wycofać się z firmy i przejść do pracy naukowej na Politechnice Warszawskiej. Udzielał
się coraz mniej i w końcu pozostawił całkowite prowadzenie zakładu inżynierowi Stefanowi Twardowskiemu, który po spłaceniu współwłaścicieli stał się pełnoprawnym właścicielem całego zakładu. Miał wyjątkowo dogodną sytuację, gdyż spłacał zadłużenie w okresie stałego spadku okupacyjnej marki.


Oczywiście, pierwsza wojna zahamowała produkcję, ale był to zarazem okres początku
prac przygotowawczych do dużych zmian zmierzających do budowy nowego zakładu
i rozwinięcia produkcji nowych typów pomp. Działania zmierzały do zarzucania pomp tłokowych. Cały wysiłek kierowano na modernizację i nowe opracowania pomp wirowych.

Stare maszyny, małe pomieszczenia i niewielki teren zakładu nie pozwalały na działania
rozwojowe. Liczebność załogi wahała się w granicach 25-30 osób.


Pompy tłokowe "Lech" produkowane przy Aleksandrowskiej stosowano do zasilania kotłów parowych

Pompy tłokowe „Lech” produkowane przy Aleksandrowskiej stosowano do zasilania kotłów parowych

„Mój dziadek Stefan” – Janusz Twardowski


Stefan Twardowski w 1914 i 1915 roku pracował w Wytwórni Spirytusu przy  Ząbkowskiej jako konstruktor urządzeń przelewowych i wicedyrektor. W czasie I wojny światowej wytwórnia zatrzymała produkcję i zwolniła ludzi. Dziadek — jako pracownik kontraktowy — otrzymał wysoką odprawę. Wykupił za nią udziały Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka, w których wcześniej pracował, a także nabył plac na Grochowskiej. Tu w 1918 roku wybudował własną fabrykę pomp, która uzyskała w 1929 roku nazwę Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski.


Janusz Twardowski, syn Stefana Twardowskiego.

Janusz Twardowski, syn Stefana Twardowskiego.


Dziadek był nie tylko właścicielem, ale także wybitnym konstruktorem. Przez lata zajmował stanowisko dyrektora i głównego konstruktora w fabryce. We wczesnej młodości skończył szkołę techniczną w Warszawie. Później — w latach 1912-1913studiował na Wydziale Mechanicznym Uniwersytetu w Nancy we Francji. Ukończył studia z wyróżnieniem. Był prymusem w każdej dziedzinie. Pięknie kaligrafował. Pięknie kreślił. Widziałem jego rysunki techniczne pomp — to artyzm.

W okresie okupacji starał się chronić pracowników. Zatrudnienie w fabryce poza zarobkiem pomagało uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec. Starzy pracownicy twierdzili, że po przejściu fabryki pod zarząd państwowy działalność socjalna nie umywała się do tej, jaką prowadził inż. Stefan Twardowski. Dziadek otrzymał od załogi wiele prezentów — wśród nich odlaną podobiznę własnej głowy, którą przechowuję w moim domu. Wszyscy mówią, że jestem do niego bardzo podobny — tylko włosów mam teraz trochę mniej.


Odlana podobizna głowy inż. Stefana Twardowskiego

Odlana podobizna głowy inż. Stefana Twardowskiego.


Choć żył fabryką, jego zainteresowania znacznie wybiegały poza działalność zawodową. Udzielał się w Stowarzyszeniu Techników, redagował „Przegląd Techniczny”. Działał w społecznym komitecie budowy Kościoła Matki Bożej Zwycięskiej na Kamionku i wspierał ją finansowo. Świątynia powstała jako wotum Janusz Twardowski, wnuk Stefana Twardowskiego narodu za cud nad Wisłą w miejscu wspólnej modlitwy księdza Ignacego Skorupki z żołnierzami przed wymarszem do Ossowa. Z tego co wiem, dziadek dołożył się także do budowy kościoła na placu Szembeka. Był człowiekiem wierzącym, ale nie bigotem.

Z rodzinnego archiwum wynika, że zasiadał jako ławnik w sądzie pracy. Wchodził w skład rady szpitalnej Szpitala Praskiego pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego. Zasłużył się jako mecenas sztuki — należał do Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Dziadek sam malował — zachowało się kilka jego obrazów, w tym piękny portret mojej babci.

Stefan Twardowski miał dwóch synów i trzy córki z pierwszą żoną — Jadwigą. Pierwsza
córka żyła zaledwie półtora miesiąca. Druga — urodzona w 1903 roku Irena — skończyła
medycynę, wyszła za mąż za Stanisława Domańskiego, też lekarza, działacza Komunistycznej
Partii Polski. W latach 30. wyjechali do Francji. Pracowali, a równocześnie prowadzili działalność polityczną. Stanisław Domański zginął w czasie wojny domowej w Hiszpanii — był lekarzem Brygad Międzynarodowych.


Stefan Twardowski z dyplomem Uniwersytetu w Nancy.


Irena Domańska po wojnie przez kilka lat pracowała jako przedstawicielka Polski w Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku. Po powrocie do kraju była prezesem, a następnie honorowym prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża.

W 1906 urodził się Tadeusz — studiował na Politechnice Warszawskiej. Po agresji Związku Radzieckiego na Polskę trafił do obozu w Kozielsku. Zginął w Katyniu.

W 1908 roku przyszedł na świat mój ojciec — Wacław. Studiował na Wydziale Mechanicznym Politechniki Lwowskiej, by kontynuować tradycję po dziadku. W 1937 roku rozpoczął pracę w jego fabryce jako konstruktor. Odszedł z niej w 1950 roku — po przejściu zakładu pod przymusowy zarząd państwowy. W 1919 roku urodziło się najmłodsze dziecko Stefana Twardowskiego — Jadwiga. W czasie połogu zmarła babcia. Została pochowana na Powązkach na miejscu wykupionym przez dziadka. Tam znajduje się grób naszej rodziny. W 1955 roku złożono w nim trumnę z ciałem inż. Stefana Twardowskiego.

Teren na Grochowskiej dziadek kupił w 1917 roku. Nie natrafiłem w dokumentach na informację o poprzednim właścicielu. Mam tylko wyciąg z księgi wieczystej, w której została odnotowana zmiana właściciela nieruchomości — działki ze stojącym na niej murowanym domem obitym deskami. W 1928 roku na jego miejscu Stefan Twardowski zbudował nowy dom mieszkalny. W roku 1918 powstała hala produkcyjna, która kończyła się siedemnaście metrów przed granicą z ulicą Kamionkowską, a w latach 20. także budynki ciągnące się wzdłuż granic działki z Polskimi Zakładami Optycznymi i fabryką Braci Borkowskich — po wojnie upaństwowionej i przekazanej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego.

Budynek od strony Braci Borkowskich zajmował prawie całą długość działki. Był częściowo
parterowy, a częściowo piętrowy. Mieściły się w nim między innymi magazyny i modelarnia,
jadalnia dla pracowników. W budynku po przeciwnej stronie — równoległym do Polskich
Zakładów Optycznych — znajdowała się administracja i biuro konstrukcyjne.

Dziadek mieszkał z drugą żoną — Stefanią, z domu Radzimińską, rodzoną siostrą zmarłej
pierwszej żony. Pobrali się wkrótce po żałobie. W domu przy Grochowskiej mieszkała jeszcze
samotna Maria Radzimińska — siostra pierwszej i drugiej żony dziadka oraz związana z rodziną przez dziesiątki lat gosposia.


Stary dom przy ulicy Grochowskiej, na miejscu którego Stefan Twardowski wybudował w 1928 roku nowy.


rodziłem się w 1940 roku. Mieszkałem z rodzicami i młodszymi siostrami przy ulicy Walecznych na Saskiej Kępie. Do dziadka chodziliśmy przez Park Paderewskiego, po wojnie przemianowany na Skaryszewski, który otaczało kute, żeliwne ogrodzenie. Mijaliśmy korty tenisowe, sztuczną kaskadę służącą do odwadniania terenu, w której pracowały pompy z fabryki inż. Stefana Twardowskiego, muszlę koncertową. Po wyjściu z parku przechodziliśmy przez mostek między Kanałem Kamionkowskim i Jeziorkiem Kamionkowskim, a następnie szliśmy obok ogrodzenia budynku Stacji Higieny Zapobiegawczej przy Grochowskiej.

Fabryka dziadka znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Grochowska miała, tak jak i dziś, dwie jezdnie, które przedzielała Jabłonowska Kolej Wąskotorowa. W czasach, które pamiętam,
ciągnąca wagony ciuchcia kończyła bieg w okolicy obecnej stacji Stadion.


Panorama fabryki przy Grochowskiej z 1918 roku.

Panorama fabryki przy Grochowskiej z 1918 roku.


Gdy jedna z moich sióstr zachorowała na dyfteryt, mieszkałem z drugą — trzeciej jeszcze nie było na świecie — u dziadka, żeby uniknąć zarażenia. Buszowaliśmy po wielkim strychu, na którym były stare meble i różne rupiecie. Bawiliśmy się maską przeciwgazową z okresu pierwszej wojny. Przebieraliśmy się w stare stroje. Siostra zakładała suknie babci, a ja mundur podporucznika Wojska Polskiego, który należał do stryja Tadeusza. Z opowiadań i zdjęć stryj jawił się jako postawny mężczyzna. Tymczasem jego mundur był prawie na moją dziecięcą miarę. Stryj miał być moim ojcem chrzestnym — nie wiedzieliśmy, że zginął w Katyniu. Byliśmy przekonani, że żyje i wróci. Dlatego do chrztu trzymał mnie w jego zastępstwie znajomy ojca.

Podłogę domu przy Grochowskiej wyłożono klepką dębową. W oknach wisiały ciężkie
zasłony. Meble — nie przesadnie ozdobne — cechowała elegancja. W jadalni stał bardzo
długi stół na dwadzieścia cztery osoby. Na kwarantannie gosposia dziadka przygotowywała
nam na śniadanie kluski na mleku z gęstymi kożuchami, których nienawidziliśmy. Urządziliśmy sobie zawody w pluciu kożuchem na odległość. Celowaliśmy w stronę stojącego
za stołem zegara.


Stanisław Twardowski, brat Stefana Twardowskiego i długoletni pracownik fabryki.


Obok — w gabinecie na parterze — urzędował dziadek. Na jego biurku stał zegar gabinetowy. Teraz odmierza czas w moim domu. Na terenie fabryki pracował mój ojciec i brat dziadka — Stanisław Twardowski, który odpowiadał za akwizycję, czyli marketing.

Ojciec oprowadzał mnie po biurze konstrukcyjnym. Do dziś przechowuję pudełko firmowe z ołówkami zwykłymi i kopiowymi z pruszkowskiej Fabryki Ołówków Stefana Majewskiego oraz dwa cyrkle z nazwą fabryki. Hala fabryczna wydawała mi się bardzo wielka — górowała nad domem dziadka. Pamiętam konia wałacha ciągnącego platformę towarową. Woźnica — starszy już wówczas pan — pozwalał wchodzić na nią i woził as po terenie fabryki. W protokole z inwentaryzacji zakładu sporządzonym w związku z przejęciem go pod przymusowy zarząd państwowy wymieniono tego konia. W rubryce „zużycie” zapisano — trzydzieści procent…

Wychowywano nas w szacunku dla dziadka. Choć nie całowaliśmy go w rękę ani nie
mówiliśmy do niego „panie dziadku”, wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z najważniejszą
postacią w rodzinie, co potwierdzało miejsce, które Stefan Twardowski zajmował przy stole.
Na imieniny dostawał od nas laurki. Sam też dawał nam drobne upominki, potrafił pogłaskać
po głowie. Nie należał do ludzi wylewnych, nie demonstrował głośno swoich uczuć,
ale wiedzieliśmy, że nas bardo kochał i — na co bardzo zwracał uwagę ksiądz Jan Twardowski — był niezwykle przywiązany do rodziny i tradycji.

Dom przy Grochowskiej tętnił życiem. Nasza rodzina była liczna. Wszystkie miejsca przy
stole zapełniały się w czasie Bożego Narodzenia, Wielkanocy, imienin dziadka i domowników.
Na Boże Narodzenie Ciotunia — jak nazywaliśmy drugążonę dziadka — z Ciocią Mańcią, czyli jej siostrą, ubierały choinkę, która stała w salonie. Na choince wisiały kolorowe łańcuchy, pawie oczka, pająki. Wszystkie ozdoby wykonywały ręcznie.

Ciotunia przebierała się za Świętego Mikołaja. Musiała być dobrą aktorką, skoro jej nie
rozpoznawaliśmy. Baliśmy się jej czerwonego płaszcza, siwej brody i rózgi na niegrzeczne
dzieci, którą trzymała w ręku. Musieliśmy zasłużyć na prezent. Ciotunia-Mikołaj przepytywała
każde z nas z paciorka.

Dziadek ciągle inwestował w fabrykę. Po wojnie rodzina ostrzegała go, że to niezbyt
pewna lokata kapitału. Ale ta fabryka była jego dzieckiem — do końca nie mógł przestać
się o nią troszczyć.

Bronił się przed nacjonalizacją, zatrudniając mniej niż pięćdziesięciu pracowników —
wśród nich czterdziestu czterech robotników. W ten sposób przedłuży łżycie swoich Zakładów Mechanicznych o kilka lat.

W 1950 roku fabryka trafiła pod przymusowy zarząd państwa. Inż. Stefan Twardowski pozostawał w niej nadal dyrektorem, lecz jego wpływ na los zakładu słabł. Z opowiadań ojca wiem, że „pod przymusowym nadzorem” liczba pracowników administracyjnych wzrosła do 60 osób! Pracownicy biurowi nie mieścili się w budynkach fabrycznych, toteż dziadek musiał zgodzić się na oddanie części domu mieszkalnego.

W 1951 roku zapadła decyzja o całkowitym przejęciu przedsiębiorstwa przez państwo
— podstawą prawną była nie ustawa nacjonalizacyjna, lecz dekret z 1918 roku o mieniu porzuconym i niezagospodarowanym. 20 czerwca 1952 roku wydział kwaterunkowy
Prezydium Rady Narodowej wydał nakaz przekwaterowania dziadka, uzasadniając, że
mieszka — jak napisano w dokumencie — „na terenie zamkniętym fabryki”. Stefan Twardowski został uznany za osobę obcą w firmie, którą stworzył i którą przez prawie 35 lat kierował.

Gdy po raz pierwszy przyszedłem do mieszkania, do którego wyeksmitowano dziadka, przeżyłem szok. Gnieździł się w dwóch malutkich pokoikach przy ulicy Berezyńskiej, niedaleko naszego mieszkania na Kępie. Większą część pomieszczeń zajmowały szafy biblioteczne z książkami. Miejsca dla czworga lokatorów — dziadka, ciotuni, jej siostry Marii i gosposi z Grochowskiej — prawie nie było. Stefan Twardowski próbował wywalczyć nakaz na trzeci pokój, ale go nie uzyskał. Do śmierci mieszkał w ciasnocie. Na Berezyńskiej już nie odbywały się żadne spotkania rodzinne. Święta organizowali albo moi rodzice, albo syn brata dziadka Stanisława — Stefan Twardowski, który mieszkał bardzo blisko — na krzyżującej się z Berezyńską ulicy Elsterskiej.

Utrata fabryki i domu wyraźnie odbiła się na zdrowiu dziadka. Ale do końca zachował przytomność umysłu. Pytał mnie o postępy w nauce, zainteresowania. Znaleźliśmy zaświadczenie z 1954 roku podpisane przez Szczepana Łazarkiewicza, że dziadek pracuje jako konsultant konstrukcyjny w fabryce. Ale nie pamiętam, by kiedykolwiek chodził do fabryki. Mój ojciec też nigdy o tym nie wspominał. Ciotunia upominała się o odszkodowanie za utracony majątek. W 1960 roku dostała dokument z Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego z informacją na jakiej podstawie odebrano dziadkowi fabrykę. Jedyne, co udało się jej uzyskać, to dwie bardzo stare obrabiarki z Grochowskiej — otrzymała je, gdy zakład przeprowadzał się na Odlewniczą. Nie mam pojęcia, co z nimi zrobiła.


Nieruchomość przy ulicy Grochowskiej.


W 1987 roku mój ojciec, Wacław Twardowski, podjął starania o zwrot nieruchomości przy Grochowskiej. Przekazano ją — po  wyprowadzeniu się Warszawskiej Fabryki Pomp — WSK. W 1966 zburzono halę produkcyjną. W latach 70. WSK otrzymała pozwolenie na rozbudowę na terenie należącym do dziadka. Jednak nigdy nic tam nie powstało. W domu mieszkalnym naszej rodziny jakiś czas działała przychodnia WSK.

Przez lata odmawiano nam oddania nieruchomości, twierdząc, że jest we władaniu firmy, która wytwarza niezmiernie ważną dla obronności kraju produkcję. Choć w latach 90.
uzyskaliśmy orzeczenie sądu o nielegalności przejęcia przez państwo fabryki, to do dziś nie
odzyskaliśmy terenu przy Grochowskiej.

Tak zwane niesłuszne pochodzenie klasowe nie odbiło się na mojej rodzinie. Moja mama,
architekt, pracowała do emerytury w Biurze Projektów Typowych i Studiów Budownictwa
Mieszkaniowego na Wierzbowej. W tej instytucji po odejściu z Grochowskiej przez trzy lata
był zatrudniony ojciec. Potem przeniósł się do Centralnego Instytutu Ochrony Pracy. Był pracownikiem naukowym, kierownikiem zakładu. Odszedł na emeryturę w wieku 75 lat.

W 1957 roku rozpocząłem studia na Wydziale Mechaniczno-Technologicznym Politechniki
Warszawskiej. Kończyłem je na Wydziale Inżynieryjno-Ekonomicznym Transportu
Samochodowego Politechniki Szczecińskiej. Jednak pasjonowała mnie informatyka.
Zdobyłem na kursach i studiach podyplomowych nowe kwalifikacje. Pisałem programy
komputerowe. Od 1972 roku pracowałem w administracji rządowej — w Ministerstwie
Przemysłu Maszynowego, Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, a od 1987 roku
— w jednostce informatycznej podległej Ministerstwu Edukacji Narodowej. Odszedłem na
emeryturę w połowie 2007 roku ze stanowiska dyrektora Centrum Informatycznego Edukacji
w tym resorcie. Nigdy po upaństwowieniu nie byliśmy zapraszani na żadne uroczystości do fabryki. Jednak rodzice śledzili losy zakładu. W naszym archiwum zachował się numer tygodnika „Stolica” z 1963 roku z artykułem o historii fabryki z okazji przyznania nagrody architektonicznej — tytułu Mistera Warszawy — obiektowi na Odlewniczej.

Pod koniec życia dziadek podyktował swoje wspomnienia z dzieciństwa i młodości
księdzu Janowi Twardowskiemu — synowi jednego z jego młodszych braci — także Jana
Twardowskiego Nie mogę sobie przypomnieć tego okresu. Nie pamiętam także księdza
Jana w latach 50., gdy był wikarym w kościele Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Saskiej
Kępie. Pamiętam księdza z kościoła Wizytek. Organizował w zakrystii spotkania dla całej
rodziny Twardowskich. Brałem w nich udział z żoną i synami. Od wielu lat w kościele Wizytek
15 października odprawiana jest msza za rodzinę Twardowskich. (not. IKE)


Janusz Twardowski, syn Wacława Twardowskiego, wnuk Stefana Twardowskiego.


„Na światowym poziomie” – Wacław Twardowski


Pozwalam sobie przekazać informacje z historii fabryki, a mianowicie: firma Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka została założona w 1906 roku jako spółka komandytowa z siedzibą w Warszawie, przy ulicy Zygmuntowskiej. W roku 1915 został do niej zaangażowany mój ojciec inż. Stefan Twardowski, konstruktor byłej firmy Bormanna i Szwedego.


Profesor Czesław Witoszyński.


Po śmierci Wacława Brandla i wycofaniu się inż. Czesława Witoszyńskiego na skutek powołania go na profesora Politechniki Warszawskiej, inż. Stefan Twardowski spłacił udziały wspólników i sukcesorów i firma w 1919 roku została przekształcona w Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka, właściciel: inż. Stefan Twardowski z siedzibą przy ulicy Grochowskiej 37.


Inżynier Stefan Twardowski.


W 1929 roku ojciec mój przekształcił firmę w Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski, Warszawa, ul. Grochowska 37 (później na skutek zmiany numeracji ulicy Grochowskiej numery 312/314). Pod tą nazwą inż. Stefan Twardowski prowadził fabrykę do przejęcia pod zarząd państwowy, to jest do 18 sierpnia 1950 roku.

Przechodząc do zakresu produkcji, należy rozróżnić trzy okresy. W pierwszym okresie od 1906 do 1918 roku Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka podstawową produkcję opierały na typoszeregu ręcznych pomp dwutłokowych „Plus”. Na początku I wojny światowej — do czasu opuszczenia Warszawy przez armię carską — firma produkowała pompy ręczne do odwadniania okopów i elaborowała granaty ręczne.

W okresie tym rozpoczęto produkcję pomp odśrodkowych, ze względu jednak na brak stacji badawczej, produkcja tych pomp ograniczyła się jedynie do kilku próbnych sztuk.


Wnętrze hali fabrycznej zakładów Stefana Twardowskiego przy Grochowskiej.


W drugim okresie od 1918 do 1929 roku Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński
i S-ka, właściciel: inż. Stefan Twardowski, po Pompy tłokowe „Plus” produkowano jeszcze
przeniesieniu fabryki do nowo zbudowanego w nowym zakładzie na Grochowskiej.

Budynku wyposażonego w nowoczesną stację prób (jedyną w Polsce i jedną z czterech w Europie), zaniechały produkcji ręcznych pomp, a rozpoczęły produkcję pomp odśrodkowych dla potrzeb cukrownictwa, wodociągów miejskich, energetyki i kopalnictwa (pierwsza polska pompa kopalniana wykonana została dla kopalni „Brzeszcze”).


Reklama w „Przeglądzie Technicznym” z 15 maja 1917roku.


W okresie trzecim od 1929 do 1950 roku w Zakładach Mechanicznych inż. Stefan Twardowski produkowano pompy rotodynamiczne (odśrodkowe, diagonalne i osiowe). Osiągnęły one poziom światowy. Ponadto fabryka jako pierwsza w Polsce podjęła produkcję turbin parowych do mocy 500 kW oraz turbodmuchaw.


Pompy tłokowe "Plus" produkowano jeszcze w nowym zakładzie na Grochowskiej.

Pompy tłokowe „Plus” produkowano jeszcze w nowym zakładzie na Grochowskiej.

Pompa wirowa zaprojektowana przez Czesława Witoszyńskiego i wdrożona do produkcji w fabryce przy ulicy Aleksandrowskiej.

Pompa wirowa zaprojektowana przez Czesława Witoszyńskiego i wdrożona do produkcji w fabryce przy ulicy Aleksandrowskiej.

Turbina parowa produkowana w fabryce przy Grochowskiej

Turbina parowa produkowana w fabryce przy Grochowskiej.

Dwie pompy głównego odwadniania wyprodukowane w latach 20. dla kopalni „Brzeszcze”.


List Wacława Twardowskiego do redakcji „Wafapomp”, opublikowany w 1978 roku w nr 3 (165).


Wacława Twardowski, syn Stefana Twardowskiego, konstruktor i kierownik techniczny w Zakładach Mechanicznych inż. Stefan Twardowski w latach 1937 – 1950.

„Nad grobem stryja” – Ks. Jan Twardowski


„Nad grobem stryja”

00045-248x300


Nad grobem stryja o działalności naukowej, o działalności zawodowej świętej pamięci Stefana Twardowskiego.  Chciałbym tylko – jako Jego bratanek — powiedzieć kilka słów, kim był zmarły dla rodziny.

Był najstarszym wiekiem członkiem rodziny Twardowskich, strażnikiem jej najszlachetniejszych tradycji, duchem jasnym. Miał serce prawdziwie ojcowskie nie tylko dla swoich dzieci, ale i dla każdego z rodziny.

O każdego się troszczył. O każdego się niepokoił. Przybyciem każdego się radował. Każdemu
zawsze pomagał. Pamiętam jego pokój, w którym stoi sekretarzyk pełen fotografii rodzinnych, pełen pamiątek rodzinnych i wspomnień. To on opowiadał mi o dziadku naszym, o ojcu moim. Nawiązywał nić między starymi a młodymi laty.

Odszedł ze świata w dziewiętnastą niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego, kiedy Kościół
święty czyta Ewangelię o szacie godowej.

Odszedł w godności chrześcijanina, wierny zasadom Chrystusa.

Odszedł w godności, w dostojeństwie po chrześcijańsku znoszonego cierpienia.

Odszedł w godności zasług położonych dla społeczeństwa.

Odszedł w godności najlepszego ojca swoich dzieci.

Odszedł w godności najstarszego członka rodziny, poważanego i kochanego przez
wszystkich.

Pamięć Jego zostanie w rodzinie, a najmłodsi  Twardowscy dorastać będą do zrozumienia
Jego znaczenia w życiu.

Kiedy ktoś bliski odejdzie, to tak się dziwnie wydaje. Przecież tak blisko był. Gdzie teraz
jest?

Poza niepokojem myśli ludzkiej jest. Poza udręczeniem ciała ludzkiego jest. U Boga jest!
Amen.


Warszawa, październik 1955-go roku

Tekst mowy pogrzebowej Jana Twardowskiego udostępniony przez wnuka Stefana Twardowskiego — Janusza Twardowskiego.


Jan Twardowski, ksiądz, poeta, syn Jana Twardowskiego, młodszego brata Stefana Twardowskiego.

„Najstarsze wspomnienia” – Stefan Twardowski


Najstarsze wspomnienia

 


 

00043-209x300


Było to wiosną 1877 roku. Miałem wtedy niecałe trzy lata. Pamiętam, jak ojciec mój — Stanisław Twardowski, mając wyjechać na wojnę rosyjsko-turecką, żegnał się z matką moją — Franciszką Twardowską, z domu Nalewczyńską — i płakali oboje. Rozpłakałem się sam. Wtedy wuj Feliks Nalewczyński, najstarszy brat mojej matki, również świadek tego rozstania, skrzyczał mnie mocno. Zapamiętałem jego rozgniewaną twarz. Działo się to u dziadków Nalewczyńskich we wsi Jastrzębie, dwadzieścia kilometrów od Warszawy.

Wesele ciotki Ludwiki Dobrowolskiej, z domu Nalewczyńskiej, jednej z sióstr mamy. Było to w początkach sierpnia 1878 roku, na kilka tygodni przed powrotem ojca. Pamiętam, jak na to wesele zajechała karetą pani Kozierowska, żona weterynarza, właścicielka domku przy ulicy Hożej w Warszawie. Przybyła z chłopcem, moim przyszłym kolegą, Ignacym Kozierowskim. Pamiętam, że babcia dała nam po kawałku chleba razowego z masłem i miodem. Tak zaopatrzeni w jadło wyruszyliśmy do pozostałości wykarczowanego przez dziadka lasu. Piękne to były resztki tego lasu. Miał proste wysokie sosny. Chodziliśmy tam nieraz po chrust lub na grzyby. Miejsce prześliczne. Wywarło na mnie ogromne wrażenie.

Miejskie mieszkania nie mają najmniejszego znaczenia dla dziecka. Nie kształcą wyobraźni.

Ojciec powrócił z wojny tureckiej w sierpniu 1878 roku. Pokazywał rozmaite pamiątki
z Turcji. Skarpetki tureckie, zabawki. Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie — na rogu Hożej i Leopoldyny (dzisiejsza ulica Emilii Plater). Pamiętam dobrze strych tego domu. Towarzyszyłem nieraz matce wieszającej na nim bieliznę. Ileż tam poniewierało się rozrzuconych kół i kółeczek od zegarków!

Ponieważ ojciec zaniepokoił się dostrzeżoną wilgocią w naszym domu, rozpoczęło się
poszukiwanie nowego mieszkania. Kiedyś poszedłem i ja z mamą na to poszukiwanie. Szliśmy ulicą Leopoldyny do Alej Jerozolimskich. Padał deszcz. Pozostał mi w pamięci smutny
gwizd przejeżdżającej lokomotywy. Dźwięk był przejmujący. Wydawało mi się, że maszynista
płakał. Pozostało nieprzyjemne wrażenie.

Mieszkaliśmy na starym miejscu jeszcze całą zimę. Nauczyłem się wtedy czytać. Sylabizowałem z abecadła obrazkowego — przy figurach stały malowane litery.
Ż— żebrak, d — dama. Oprócz abecadła utkwiła mi w pamięci piękna książka z kolorowymi rysunkami motyli o prześlicznie barwnych skrzydełkach. Opanowałem tabliczkę mnożenia. Brata Feliksa nie pamiętam, był jeszcze bardzo mały. Wydawało mi się, że jestem sam w domu.

Ojca odwiedzali młodzi ludzie. Był zawsze pogodny i wesoły.

Przeprowadziliśmy się wreszcie na ulicę Twardą po świętach wielkanocnych 1879 roku.

Dom, do którego sprowadziliśmy się, był domem drewnianym pana Karola Kaznitza,
piekarza, blisko rogu ulic Żelaznej i Twardej. Typowo żydowskie miejsce. Furgony piekarskie
przejeżdżały często za oknami. Podwórze było ogromne, pełne szop. Tam miałem sposobność zapoznania się z życiem Żydów. W każdą sobotę ubierali się odświętnie, niosąc książki pod pachą. Dziwiłem się, że tylko w soboty chodzili wolno, dostojnie, nie spiesząc się.

Raz jeden pamiętam ojca chorego. Grzał się pod piecem i martwił się, żeby mu mieszkania
„nie podwyższyli”. Często w lecie od czerwca do września bywałem u dziadków we wsi Jastrzębie. Tak mi się podobało pieczenie kartofli w polu dziadków, że pewnego dnia przyszło mi do głowy pieczenie kartofli w mieszkaniu, gdy rodziców nie było w domu. Ułożyłem drewka na podłodze i zapaliłem. W miarę jak płomień wzrastał, zacząłem się obawiać, żeby nie przerzucił się na meble stojące obok. Przewidując, że ogień zaniepokoi ludzi przechodzących koło naszych okien na podwórzu, wziąłem się do gaszenia. Postawiłem stołek, aby ukryć wydobywający się płomień. Jednocześnie zacząłem

Życie z pompą sypać piasek, nie chcąc używać wody, aby nie pozostawić po sobie śladów. Ogień zgasł, ale stołek nadwęglił się, a na podłodze została czarna plama. Nie mogłem jej usunąć. Feliks urodził się w roku 1876. W lipcu 1879 roku urodziła się Ola. Ojciec ogromnie
cieszył się na córeczkę. Gdy podrosła, ustawiał ją na stole i obcałowywał. Uśmiechając się,
miała ładne dołeczki w policzkach. Raz ojciec wybrał się na zebranie z kolegami
do lokalu „Stara Gwiazda”. Nie wiedziałem, co to za lokal. Był to jedyny wieczór, o ile
dobrze pamiętam, w czasie którego nie było ojca w domu.

W dzień Nowego Roku 1880 obudziwszy się, zauważyłem duży śnieg, nową bramę wybudowaną przez piekarza pana Karola Kaznitza, oddzielającą teren piekarni od reszty podwórka. Chociaż było to święto, nie było ojca. Byłem bardzo zdziwiony, co się z ojcem stało.
Mama powiedziała, że ojciec wyjechał za Wisłę do swojej matki, a mojej babki. Tej babci
nigdy nie poznałem. Ojciec nieraz narzekał na swojego ojczyma — dziadek umarł wkrótce po
ożenieniu się ojca. Robił wymówki swojej matce, że ojczym nie dbał zupełnie o jego wychowanie i wykształcenie.

Z tego czasu pamiętam wyblakłą fotografię mojego ojca w ubiorze wojskowym. Nie mogłem
jednak uchwycić podobieństwa. Wielkanoc 1880 roku. Ksiądz przyszedł święcić pokarmy. Przy sposobności pytał mnie z poszczególnych części pacierza. Klęcząc na łóżeczku, mówiłem pacierz. Mama kupiła mi zegarek ze złotą dewizką za Żelazną Bramą. Byłem tak ucieszony, że nawet spałem z nim. Kiedy wychodziłem na podwórze, szedłem schylony, aby samemu lepiej
zobaczyć dewizkę i innym ją pokazać. W Wielką Sobotę po południu, kiedy szykowano
się do świąt, jeden chłopiec uderzył drugiego kawałkiem drewna tak nieszczęśliwie,
że podbił mu oko. Był to synek państwa Różańskich. Pamiętam, jak jego matka narobiła
krzyku. Nie wiedziałem, że tak umie krzyczeć i wymyślać — nasza mama była bowiem bardzo
cicha i nigdy jej nie było słychać na podwórzu.

W tym samym czasie w mieszkaniu państwa Różańskich poznałem brata pani Różańskiej,
Klemensa Bentkowskiego. Zapamiętałem go z tego, że nie posiadając połowy prawej ręki, umiał sobie radzić przy wycinaniu z drewna ramek do fotografii.


Żydóweczki mieszkające w tymże domu, bawiąc się na ulicy Twardej, egzaminowały
mnie raz z tabliczki mnożenia.


— Ale ty nie znasz tabliczki mnożenia.
— Znam.
— Ile jest cztery razy osiem?
Wiedziałem. Były bardzo zdziwione, że mały chłopiec nie będąc żydziakiem, umie tabliczkę
mnożenia.


Raz wyszedłem na ulicę Twardą bez niczyjej opieki jako pięcioletni chłopiec. Szedłem,
jak pamiętam, ulicą Srebrną do dawnej ulicy Okopowej, dzisiejszej Towarowej. Przechodziłem obok fabryki (jak się okazało potem — Bormanna). Zdziwiłem się, skąd się brała para wychodząca spod maszyny. Była to para powrotna maszyny parowej. Nie mogłem sobie tego wytłumaczyć. Skręciłem w lewo ze Srebrnej na ulicę Okopową i doszedłem do samego kolejowego przejazdu. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem parowóz puszczający od czasu do czasu parę. Zdziwiłem się, że taki żelazny gmach ruszył bez konia. Śledząc, jak się to stało, domyśliłem się, że jakaś siła działa na koła na podobieństwo tej, która wychodziła spod bramy fabrycznej. Droga, którą szedłem do przejazdu, podobała mi się. Słyszałem pianie koguta znajdującego się w jakimś zabudowaniu. Przypominała mi się wieś moich dziadków.

Pewnej niedzieli rodzice moi z Różańskimi i ze mną udali się na Jerozolimskie 115 do
nowo budującego się domu, będącego własnością pana Smolaka. Chcieli zobaczyć mieszkania do wynajęcia. Podróż ta była nie bez skutku, bo w lipcu tego roku przeprowadziliśmy się do tego domu. Zamieszkaliśmy na drugim piętrze obok państwa Różańskich. Mieszkanie podobało mi się. Było nowe, podłogi świeżo ułożone. Piecyk kuchenny był jednocześnie piecem do ogrzewania mieszkania. W domu poznałem wielu chłopców. Bawiliśmy się na placu przywierającym do domu oraz na drugim
podwórku z tyłu tegoż domu.

W wilię Bożego Narodzenia 1880 roku ojciec znalazł czas, aby urządzić choinkę. Dla
mnie było to nowością. Pamiętam jabłka wieszane bez opakowania, ale cukierki w bibułach.
Choinka była przystrojona łańcuchami z kolorowego papieru, zaopatrzona świeczkami.
Późniejsze lata nie dawały mi tego wrażenia, jakie sprawiła na mnie ta właśnie choinka
z lat mojego dzieciństwa.


Reklama Zakładów Mechanicznych Bormann, Szwede i S-ka, w których pracowali twórcy fabryki pomp: Czesław Witoszyński, Wacław Brandel, Stefan Twardowski i Szczepan Łazarkiewicz.


W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1880 roku ojciec zabrał mnie do państwa
Coblów, którzy mieszkali daleko za rogatkami Jerozolimskimi, po lewej stronie, idąc od Warszawy. Stał tam mały dom w polu, w miejscu odludnym. Pan Cobel był kowalem, miał kuźnię w tym domu. Ojciec nieraz mówił, że pani Coblowa lubi mnie i chce mnie zobaczyć. Zastaliśmy pana Cobla w łóżku czytającego gazety z całego tygodnia. Pani Coblowej nie było
w domu.

Poznałem w czasie tych odwiedzin kuźnię, miechy, kowadło, kawałki żelaza. Spędziliśmy
tam parę godzin. Przykrzyło mi się, bo pan Cobel był bardzo skąpy w opowiadaniach. Kiedy
wyszliśmy, był już zmierzch.

W drodze powrotnej spotkaliśmy przechodnia, który nie znając ojca, zatrzymał go na szosie
Grójeckiej i zapytał, czy wiemy, co się stało w Warszawie tego dnia przed południem.

Ojciec odpowiedział, że o niczym nie wie. Okazało się, że podczas sumy w zatłoczonym
kościele św. Krzyża ktoś krzyknął:


— Pali się!


Nie zachowano spokoju, rzucono się tłumnie do wyjścia. Na schodach zgnieciono na
śmierć około dwudziestu osób. Niebawem uformowała się grupa ludzi, która udała się do
restauracji „Pod Karasiem” (dziś dom nieistniejący), zdemolowała urządzenia, następnie
przedostała się na ulicę Wróblą, poturbowała Żydów, przypuszczając, że to oni byli sprawcami nieszczęśliwego zajścia w kościele.

W dzień świętego Szczepana jak zwykle rano poszliśmy do kościoła. Nie przeczuwaliśmy,
że spotkają nas w drodze niespodzianki. Przeszliśmy przejazd na Żelaznej. Zaraz za
przejazdem stał dom piętrowy dochodzący do ulicy Chmielnej po lewej stronie. Zwróciłem
tam uwagę ojcu, że lecą pierze. Ojciec odpowiedział, że to prawdopodobnie śnieg pada.
Kiedy jednak zbliżyliśmy się do budynku, ojciec przyznał mi rację. Nie tylko leciały pierze,
ale książki i rozmaite rzeczy wyrzucane z chederu żydowskiego. Na rogu ulic Chmielnej
i Żelaznej z żydowskiego szynku wyrzucano butelki z wódką na ulicę.

Ojciec był oburzony, że obok żandarma na koniu na ulicy dzieją się takie rzeczy. Ponieważ
ojciec mój znał dobrze język rosyjski, podszedł do żandarma i zwrócił mu uwagę na to,
co się dzieje. Żandarm odpowiedział, że to go nie obchodzi i odwrócił się na koniu.

Tymczasem widać było, jak wyrzucano towary ze sklepików żydowskich. Ojciec nie
chciał dalej iść. Wróciliśmy do domu. Po obiedzie ojciec chciał się dowiedzieć, co zaszło.
Przeszliśmy z ojcem przez przejazd na ulicy Okopowej wzdłuż ulicy Srebrnej i stanęliśmy
przed domem, gdzie dawniej mieszkaliśmy. Zauważyłem, że we wszystkich domach powystawiano obrazki świętych i pozapalano świece. Niebawem zauważyłem jakiś dziwny
tłum posuwający się z ulicy Wandy w naszym kierunku. Nie zdążyłem się zastanowić, kiedy
hałastra nadbiegła. Wydawało mi się, że to byli ludzie obcy, nieznani. Biegli w ciemnych
ubraniach i ciemnych czapkach, z wielkim gwizdem i hałasem. Zostaliśmy nimi otoczeni.
Wkrótce z przerażeniem spostrzegłem, że kilku z nich zaczęło wyrywać płyty żelazne
z bruku ulicznego i rzucać w górę na wysokość trzeciego piętra. Widząc to, a nie chcąc ulec jakiemuś wypadkowi, zawróciliśmy do domu.

Wieczorem z daleka widziałem pożary ulic Pańskiej, Prostej, Grzybowskiej i Łuckiej.

W kilka dni potem przed samym Nowym Rokiem aresztowano dużo osób jakoby zamieszanych w tej awanturze. Rozeszła się pogłoska, że zabrano ich do X Pawilonu.

Zaczęła się moja nauka. Ojciec uczył mnie polskiego, rosyjskiego i rachunków. Nie pamiętam,
żeby był opuszczony jakikolwiek dzień lekcji. Zawsze znajdował czas na naukę. Lekcje
odbywały się wieczorem po przyjściu ojca z pracy, po kolacji i trwały około dwóch godzin.
Nauczył mnie czytać, pisać oraz rachunków w zakresie trzech działań arytmetycznych.

Ze względu na to, że ojciec był surowy i wymagający, czuliśmy się w domu swobodniejsi
tylko z mamą. Pamiętam, że z nastaniem ciepłych dni zaczynały się zabawy dziecięce. Klipa, klasy z niebem i piekłem, latem ipy (guziki obijane o ścianę) i ciupy. Pamiętam jeszcze zbieranie kasztanów, które opadły z drzew.

W niedziele i święta chodziliśmy do kościoła. Najczęściej do kościoła świętej Barbary, kościoła Wszystkich Świętych, a od czasu do czasu do Katedry św. Jana. Katedra robiła na mnie zawsze ogromne wrażenie. Utkwiła mi w pamięci swoim ogromem, muzyką organową, orkiestrą smyczkową i śpiewami w czasie mszy.

Płakałem nieraz ze wzruszenia w czasie nabożeństw. Szczególnie działały na moją wyobraźnię grobowce umieszczone w ścianach po prawej i lewej stronie, a zwłaszcza symboliczny pomnik Stanisława Małachowskiego.

Lekcje odbywały się nadal. Starałem się jak najlepiej odpowiadać. Męczyłem się, bo praca była ponad moje siły. Trzeba było wycierpieć bardzo wiele rozmaitych przykrości. Do lekcji służyła tabliczka szyfrowa i szyfer. Tabliczkę wycierało się szmatką.

24 października 1881 roku urodził się Jasio, mój brat. Pamiętam, jak ojciec, wziąwszy kalendarz do ręki zaraz po urodzeniu brata, nadał mu imię Jan. Powiększył się też w pewnym
stopniu mój obowiązek opiekowania się dziećmi.

W marcu 1882 roku Jasio dostał ospy. Ospa miała bardzo poważny przebieg. Jasio
wyszedł z tej choroby szczęśliwie, ale ze śladami na buzi. Pamiętam, że kiedyś, pielęgnując
Jasia w bujanej kołysce, uchyliłem na chwilę lufcik. Zamknąłem go jednak pospiesznie,
gdyż sąsiadka z bocznej ofi cyny zaczęła krzyczeć, że mogę zaziębić ospę.

Ojciec ogromnie martwił się wyglądem Jasia po zdjęciu bandaży. Miał widoczne szramy.
Przyzwyczailiśmy się jednak do wyglądu Jasia. Nas nie raził.

W maju 1883 roku wyjechałem w towarzystwie ojca do Jastrzębia — siedziby dziadków ze strony mamy. Miało być wesele cioci Heleny z panem Adamem Nowackim. Podróżowaliśmy nocą wygodnie urządzoną bryczką, w czasie pięknej majowej pogody. Były właśnie Zielone Święta. Wieś wydała mi się piękniejsza niż zwykle. Pamiętam kwitnące drzewa wiśniowe, szum wody w przyleśnych rowach, śpiew ptaków.

Wuj Michałek, starszy ode mnie o dwa lata, był mi przewodnikiem. Kiedy trzeba było po trzech dniach wyjechać, płakałem po drodze, że muszę wracać do brudnej i brzydkiej Warszawy.

W 1883 roku umarł dziadek Nalewczyński. W 1884 roku urodziła się moim rodzicom
druga córka, moja druga siostra Helena.

W 1883 roku poszedłem z mamą do nauczyciela, pana Władysława Swierczyńskiego,
pracującego w jednoklasowej szkole miejskiej znajdującej się na wprost fabryki braci Buch
i Norblin. Szkoła mieściła się na pierwszym piętrze przy mieszkaniu prywatnym nauczyciela.
Jeden z pokojów był przeznaczony na klasę szkolną.


Do szkoły uczęszczali chłopcy od ośmiu do piętnastu lat. Najmłodsi siedzieli w pięciu
rzędach ławek na wprost stolika nauczyciela. Starsi siedzieli po prawej ręce nauczyciela
w wyższych nieco ławkach. Najmłodsi zaczynali naukę czterech działań arytmetycznych.
Starsi kończyli już całość arytmetyki. Odpowiadało to pierwszemu, drugiemu i trzeciemu
rokowi nauczania. Siedzieliśmy plecami do okna.

Korepetycji dawała pani nauczycielowa w chwilach wolnych od zajęć gospodarskich.
Muszę przyznać, że bardzo ciężko szło mi w tej szkole, szczególnie z arytmetyką. Było mi tak
trudno, że czasami uciekałem się do kłamstwa. Tłumaczyłem się chorobą, żeby nie pójść
do szkoły, gdzie miałem tyle trudności. Raz poszedłem na tak zwane wagary, ale potem tak
mi było wstyd, że nigdy to się nie powtórzyło.

Nauczyciel niewiele uczył. Każda ławka była pod opieką prymusa, który pomagał słabszym
kolegom. Nauczyciel był już starszy i posługiwał się uczniami.

Prymus, który miał mi pomagać, nie umiał sam dobrze wytłumaczyć i tylko zadręczał
mnie. Oddawałem mu nieraz swoje śniadanie, żeby tylko dał mi spokój.

Pamiętam, jak zaniepokoił się nasz nauczyciel na wieść o wizytacji, jaka miała odbyć się
w naszej szkole. Na wizytację miał przyjechać inspektor szkolny pan Kryłow.

Wiadomość o wizytacji nie pozwalała spać nauczycielowi. Był często zdenerwowany, siadywał
nieraz między nami w ławkach i palił nerwowo cygara. Córka pana nauczyciela,
panna Jadwiga Swierczyńska, zbierała nas przy fortepianie i uczyła śpiewać hymn rosyjski
„Boże, caria chrani”… Tymczasem inspektora jak nie było, tak nie było.

Wreszcie niespodziewanie pewnego dnia po południu nauczyciel usłyszał pukanie do
frontowych drzwi. Poszedł otworzyć, a po chwili wpadł z krzykiem do klasy, polecając
zetrzeć pospiesznie jakąś modlitwę napisaną po polsku na tablicy. Domyśliłem się wizytacji
inspektora.

Niebawem drzwi się otworzyły i ujrzeliśmy najpierw długą brodę, później głowę, wreszcie
całego pana inspektora z dużym brzuchem. Uczniowie byli tak przerażeni gościem, że nikt
nie umiał dać odpowiedzi na zadawane pytania inspektora. Przede wszystkim nie umiano
odpowiedzieć właściwie na jego powitanie. Wszelkie odpowiedzi wypadły fatalnie. Nauczyciel
stał na uboczu i trząsł się ze zdenerwowania, czy inspektor zauważył ścieranie pisma
polskiego z tablicy na wieść o przybyciu.

Ponieważ miałem trudności w nauce, pewnego dnia poprosiłem mamę, żeby poszła
ze mną do nauczyciela i zaproponowała mu udzielanie mi korepetycji. Miało to kosztować
rubla miesięcznie. Mama tę sprawę pewnego dnia załatwiła i pomoc w nauce została uzyskana. Chodziłem do pani nauczycielowej. Pomagała mi w języku polskim, arytmetyce,
geografii. Zacząłem dostawać dobre stopnie. Czwórki w dzienniczku tak wpłynęły na mnie,
że zacząłem się coraz lepiej uczyć.

Nauczyciel zwrócił uwagę na moją osobę. Siedziałem w ostatniej ławce, w ciemnym miejscu.
Po wpłaceniu pierwszego rubla nauczyciel nagle spytał się:


— A gdzie siedzi Twardowski?
Odpowiedziano, że w ostatniej ławce. Polecił usiąść mi w pierwszej, na wprost stolika
nauczyciela.

Kiedy pokazałem mu swój zeszyt, pochwalił mnie, że ładnie piszę.

— Tak ładnie pisze i siedzi w kącie — dziwił się nauczyciel.


Właśnie na tablicy wisiała ślepa mapa Europy. Nauczyciel kazał mi pokazać na tej ma-
pie miasto Kijów. Przypadkowo wskazałem prawidłowo miasto, które leżało na wysokości
moich oczu.


— O, to on i geografię zna — dziwił się nauczyciel.


Zachęcony powodzeniem i dobrymi stopniami, zacząłem się dobrze uczyć.

Pewnego dnia powiedziałem mamie, że już nie potrzebna mi pomoc nauczyciela, bo zaczynam sobie dawać sam radę i można już rubla nie płacić miesięcznie. Po odwołaniu przez mamę korepetycji znów poszedłem w ciemny kąt do ostatniej ławki.

Pan Swierczyński często chorował. W czasie choroby zastępował go pan Aleksander Mey.
Pan Mey był przez nas bardzo lubiany. Nigdy nie śmiał się z chłopców, nie żartował z nas.
Uczył starannie, umiał wyjaśnić lekcje. Pan Swierczyński cały czas siedział przy stoliku
w czasie odbywających się lekcji. Pan Mey nigdy nie mógł usiedzieć, chodził po klasie z małą
linijką w ręku.

Przy końcu roku szkolnego kilku chłopców razem ze mną postanowiło przejść do szkoły,
przy której na stałe uczył pan Mey. Szkoła ta mieściła się przy rogu Nowego Światu i Ordynackiej. Znalazłem się w pierwszej klasie. Uczyłem się teraz dobrze, dopełniłem braki.
Promocję do następnej klasy otrzymałem z wyróżnieniem.

Zaprzyjaźniłem się wtedy z kolegą Kazimierzem Paździerskim, chłopcem o dużych
zdolnościach i doskonałej pamięci. Mieszkaliśmy blisko siebie, ojciec jego był szwajcarem
przy warsztatach naprawy wagonów.

Szliśmy razem do szkoły i wracaliśmy z niej najczęściej razem. Droga biegła od przejazdu
do ulicy Marszałkowskiej, potem do Ordynackiej.

Rodzice Paździerskiego czytali „Trylogię” Sienkiewicza, jaka wtedy ukazywała się w odcinkach
w jednym z pism. Kolega mój zaznajomił się z jej treścią i w czasie naszej drogi
ze szkoły czy do szkoły opowiadał mi ją. Odznaczony, jak już powiedziałem, znakomitą
pamięcią, powtarzał mi wiernie zapamiętane fragmenty powieści.

Opowiadania te zrobiły na mnie ogromne wrażenie. W domu ojciec nieraz skarżył się na
nieudane powstanie styczniowe, w którym brał udział. Słyszałem, że chłopi nie poparli sprawy polskiej. Upadek powstania nasuwał mi na myśl jakąś naszą nieudolność narodową.

Sienkiewicz w „Trylogii” podkreślał bojowość Polaków, ich zdolność do bohaterstwa
w słowach niesłychanie barwnych, nie pozbawionych poezji. „Trylogia” uświadomiła mnie
pod względem narodowościowym. Wszelkie zakusy rusyfikacyjne nie zdołały już zmienić
mnie.

Jakkolwiek pan Mey umiał nas dobrze uczyć i był przez nas lubiany, to jednak nie
wierzyliśmy mu jako Moskalowi. Kiedy ukończyłem tę szkołę, trzeba było
postanowić, gdzie dalej pójdę. Projektowano dla mnie szkołę prywatną sześcioklasową Pankiewicza mieszczącą się przy ulicy Złotej. Nieraz jednak widziałem idących ulicą uczniów
szkoły technicznej znajdującej się w starym gmachu przy ulicy Złotej. Zauważyłem, jak
nieśli rajzbrety. Tak podobały mi się ich ręczne rysunki, że zapragnąłem chodzić do ich szkoły. Powiedziałem o tym w domu. Rodzice chętnie zgodzili się na to, bo szkoła techniczna była o wiele tańsza.


Kiedy po raz pierwszy poszedłem do szkoły technicznej, mieściła się już w nowym gmachu
przy ulicy Chmielnej. Zdawałem do pierwszej klasy i zostałem przyjęty do I b. Klasa I b przerabiała program szerszy i bardziej zaawansowany niż klasa I a.

Dostałem od mamy dziesięć rubli w złocie na opłacenie wpisów. Pieniędzy tych nie wpłaciłem od razu, ale nosiłem ze sobą. W końcu października profesor Aleksander Jurgielewicz czytał tzw. listę starszeństwa. Odczytywał listę ułożoną według alfabetu, a jednocześnie zaglądał do notatek wykazujących postępy uczniów. Kiedy doszedł do litery „T”, zajrzał do jakiegoś zeszytu i powiedział:


— Najlepiej uczącym się uczniem jest Twardowski i jako taki został zwolniony z opłaty
szkolnej.


Skoczyłem z radości do góry nie dlatego, że dowiedziałem się o swoim wyróżnieniu, ale
dlatego, że miałem teraz w kieszeni dziesięć rubli w złocie, których nie trzeba było oddawać
szkole. Pieniądze oddałem matce, nic nie mówiąc o tym ojcu. Wszyscy byli zadowoleni.

Pamiętam następujących nauczycieli szkoły technicznej, którzy mnie uczyli: Aleksandra
Jurgielewicza wykładającego arytmetykę, a jednocześnie pełniącego obowiązki
inspektora klasy; Aleksandra Biedrzyńskiego, nauczyciela języka polskiego; Władysława
Majchrowskiego wykładającego tzw. wstęp do przyrodoznawstwa; Wiktora Kurhanowicza, nauczyciela języka rosyjskiego; Lubomira Dymitrowicza, nauczyciela rysunków; Lwa Gellera,
kaligrafa; Telesfora Graffa, gimnastyka; ks. Stanisława Słowikowskiego, nauczyciela
religii; Juliana Sztatlera, nauczyciela śpiewu. Dyrektorem szkoły był Eugeniusz Łopuszyński,
sekretarzem Ernest Piechoczek.

Pamiętam jeszcze charakterystyczną postać woźnego Kiryła Michnikowa, wysokiego,
z bokobrodami w stylu Aleksandra II. Woźny był na ogół lubiany, nikomu nie szkodził. Był
jeszcze drugi woźny — Orlicki.

Aleksander Jurgielewicz, matematyk, był przystojnym mężczyzną, wysokim, z siwą głową
i brodą. Chodził w ciemnym tużurku. Pół godziny lekcyjnej poświęcał sprawom porządkowym
klasy, odczytywaniem postępów ze wszystkich przedmiotów. Na tej części lekcji
wymierzał kary cielesne woźny Orlicki, rozkładając karanego ucznia na krześle.

Drugie pół godziny poświęcał lekcji, wykładał jednak tak przystępnie i metodycznie,
że nadążał zawsze z programem. Zachowywał pogodę i równowagę ducha.

Aleksander Biedrzyński był bardzo nerwowy, średniego wieku, z czarną szeroką brodą.
Uczył dobrze, nie tracił czasu na gawędy.

Władysław Majchrowski był jednym z najlepszych pedagogów. Stawiał stopnie najlepsze,
nie dlatego, że był taki łagodny przy kwalifikacji uczniów, ale dlatego, że umiał
tak uczyć, że wszyscy naprawdę umieli przedmiot przez niego wykładany. Do dzisiejszego
dnia pamiętam wykładany przez niego układ twardości minerałów. Uczył o węglu, o torfie, o drzewie, o gipsie.

Kurhanowicz dobrze wykładał rosyjski, nie fałszował historii. Zapisywał się we wdzięcznej
pamięci uczniów. Kiedy umarł, w roku 1896, dużo uczniów było na jego pogrzebie.

Dymitrowicz pięknie rysował na tablicy. Wykładał rysunek ręczny.

Geller kaligrafował na tablicy tak wspaniale, że odczytując jego litery odnosiło się
wrażenie, że przeglądamy bilety wizytowe Watmana, na których każda literka była wykonana
artystycznie. Przy pisaniu na tablicy posługiwał się sznureczkiem wysmarowanym
kredą. Sznureczkiem tym odmierzał sobie linie, na których równiutko pisał.

Telesfor Graff, gimnastyk, imponował nam swoją siłą, wykonywał bardzo trudne ćwiczenia
gimnastyczne. Był młody, silny, bardzo grzeczny. Lekcje odbywały się przy fi sharmonii.
Lekcji tych jednak nie było dużo — najwyżej dwie godziny tygodniowo.

W tym czasie nie było współżycia między nauczycielami a uczniami. Jeden tylko pan
Michał Rozmysłowski, geograf i mechanik, chciał zbliżyć się do ucznia. Miał wpływ na
młodzież.

Był młody, sympatyczny, wykształcony, umiał rozmawiać z uczniami. Niestety nie było
właściwie czasu na te rozmowy. Od ósmej do dwunastej trwały lekcje, po przerwie obiadowej
od trzeciej do szóstej trwały obowiązkowe zajęcia praktyczne na warsztatach. Poza tym
starsza młodzież udzielała słabszym korepetycji, co także pochłaniało mnóstwo czasu. Młodzi
korepetytorzy dochodzili do wielkiej wprawy w udzielaniu lekcji, ale nie mieli czasu na
kontakt z nauczycielem, który mógłby podać tyle jeszcze cennych wiadomości.

Rysowaliśmy krzywe, elipsy, wykresy do szablonów. Trzeba było dobrze nauczyć się
przyklejać brystol do rajzbretów.

Po południu przyszły ćwiczenia praktyczne na warsztatach. Pracowaliśmy przy tokarkach
drzewnych. Trzeba było wycinać na walcach drewnianych wycięcia, które by pasowały do
szablonów. Przysparzało to nam wiele trudności. Pan Władysław Zalewski, technolog, pod
kierunkiem którego pracowaliśmy, nie umiał nam wytłumaczyć. Koledzy, nie potrafiąc czasem
wykonać na tokarkach robót, oddawali je starym tokarzom na mieście. Przy pracy
w warsztatach ubieraliśmy się w fartuchy.


Odczuwałem w szkole technicznej brak łaciny. Nie mieliśmy zupełnie wiadomości humanistycznych. Przedmioty humanistyczne były w mojej szkole pomijane. Skarżyłem się
na nasze jednostronne wykształcenie.

Pamiętam ciekawą i sympatyczną postać antykwariusza. Nazywał się Rosenvem. Miał
sklep z książkami przy rogu ul. Złotej i Marszałkowskiej. Był to człowiek kulturalny, czysty.

Kiedyś, kiedy odwiedziłem jego sklep, zaofiarował mi encyklopedię Orgelbranda
w szesnastu tomach. Sprzedał mi ją, nie znając mnie, bez pieniędzy, ufając, że w miarę możliwości spłacę ją na raty. Pewnego dnia, kiedy pojawiłem się u niego w sklepie, powiedział mi, że posiada jeszcze lepszą, nowszą, ilustrowaną encyklopedię Orgelbranda. Ilustracje podnosiły ogromnie wartość książki. Rysunki techniczne, herby, postacie ludzkie — wszystko to miało dla mnie bezcenną wartość.

Rosenvem sam mi zaproponował, żebym mu oddał poprzednio zabraną encyklopedię,
a zabrał tę piękniejszą, ilustrowaną, która tak mi się podobała. Nową encyklopedię dostałem
na poprzednich warunkach, księgarz zaufał mi. Na moje zapytanie:


— A skąd pan wie, że panu zapłacę? — odpowiedział po prostu:
— Ja wiem, że pan mi zapłaci i o to się wcale nie boję.


Promocję do klasy II b otrzymałem z nagrodą. W klasie II b przybył nam nowy profesor
Władysław Grabowski, historyk. Podobny był do starych romantyków. Nosił bujne włosy, nos miał duży, występujący, bez haka, brodę i wąsy, cerę bardzo niezdrową. Robił wrażenie człowieka nauki. Pamiętam jego okulary i bystre sowie oczy. Był świetnym pedagogiem. Polakiem z ducha. Znał świetnie wydawnictwa historyczne. Współpracował ze znakomitym historykiem literatury Piotrem Chmielewskim przy jakimś dziele naukowym. Kiedy przerabiał podręcznik do historii i zauważył jakiekolwiek kłamstwo, nigdy tego nie darował. Kazał natychmiast wziąć ołówek i skreślić.

Kiedyś, kiedy wykładał materiał lekcyjny, mówiąc o kawalerach maltańskich, jeden
z kolegów z ostatniej ławki nie brał udziału w lekcji, zajęty jakąś grą. Grabowski kazał mu
wstać i zapytał, o czym mowa. Zapytany, usłyszawszy od kolegi jakieś słowo, powtórzył:


— O kawalerach.
— No to stań kawalerze pod piecem! — zawołał profesor.


Profesor miał akcent litewski. Urodził się na kresach. Zdrowie miał słabe, ale lekcji nie
opuszczał.

Przeprowadziliśmy się z Alej Jerozolimskich na ulicę Daleką, za rogatkami Jerozolimskimi.
Dom był parterowy, pokój duży z kuchnią, dużo światła. Ojcu odpowiadał ten
lokal. Był bowiem tańszy.

Pewnego dnia rodzice wyjechali w sprawach majątkowych po śmierci dziadka Nalewczyńskiego. Zostaliśmy sami. Opiekowała się nami sąsiadka z pierwszego piętra. Zapomniałem o bożym świecie pochłonięty pracą przy rzeźbieniu z drzewa krucyfiksu. Czytałem wtedy z zapałem awanturniczą książkę o Rinaldo Rinaldinim.

Pobyt w mieszkaniu na ulicy Dalekiej pozostawił najmilsze wspomnienia. Na stokach
torów Kolei Wiedeńskiej zbieraliśmy morwy. Często wybieraliśmy się na ich poszukiwanie,
choć baliśmy się strażników kolejowych.

Odwiedzał nas często pan Skudlarski, daleki kuzyn, człowiek młody, bardzo sympatyczny,
podobnie jak przyjaciel ojca pan Józef Łątkiewicz.

Na ulicy Dalekiej mieszkaliśmy do 1888 roku. Ponieważ jednak mieszkanie było za daleko
od miejsca pracy ojca, trzeba było znowu pomyśleć o przeprowadzce.

Poszedłem sam szukać mieszkania. Przechodząc ulicą Pańską, zauważyłem dom spalony,
częściowo zamieszkały. Dom ten mnie zainteresował. W tym domu poznałem administratorkę panią Radzimińską. Wyszła do mnie, trzymając dziecko na ręku. W tym domu wynajęliśmy mieszkanie na drugim piętrze, pokój z kuchnią. Mieszkaliśmy tam długo. To była Pańska 95.

Mieszkając w tym domu po raz pierwszy poszedłem, w towarzystwie Skudlarskiego, do
teatru — na balet „Pan Twardowski” w opracowaniu muzycznym Adolfa Sonnenfelda.

Kilka dobrych lat potem byłem z żoną na tym samym balecie w opracowaniu Ludomira
Różyckiego, ale nie podobało mi się. W tym czasie, w 1883 roku, rozpoczęły się
roboty kanalizacyjne. Zwożono cegły, specjalnie oblewane wodą, kopano kanały. Wszędzie
było oświetlenie gazowe. Ci, co przyszli do teatru wcześniej, mogli obserwować, jak zapalano
lampy, posługując się płonącym knotem na długim drągu.

Muszę wspomnieć o jednym wypadku, jaki zdarzył się wtedy w moim życiu. Pewnego dnia
wezwano mnie w czasie lekcji do kancelarii szkolnej. W kancelarii spotkałem rozgniewanego
ojca. Przyszedł w sprawie mojego brata Feliksa i przypadkowo dowiedział się, że byłem
zwolniony z opłat za szkołę. Wytłumaczyłem mu, że powiedziałem o tym swego czasu
matce, oddając jej pieniądze. W początkach 1886 roku udzielałem lekcji pannie Helenie Domańskiej, córce pracownika kolejowego. Dziewczynka miała dwanaście lat. Uczyłem ją czytać i pisać. Mieszkała przy ulicy Chmielnej, blisko Sosnowej. Lekcje miałem codziennie, otrzymywałem rubla miesięcznie. Były to moje pierwsze lekcje w życiu. Wkrótce rozeszła się wieść:


— Patrzcie, syn Twardowskiego daje już lekcje!


Pamiętam jeszcze lekcje, jakich udzielałem synowi handlarza raków. Mój nowy uczeń
nazywał się Szymański. Mieszkał przy ulicy Ciepłej. Z biegiem czasu przybywało mi lekcji.
Uczyłem nawet na ulicy Czerniakowskiej. Nieraz zimą musiałem robić kawał drogi, nie mając ciepłego ubrania. Byłem zawsze wrażliwy na zimno, toteż zima dokuczała mi.

Ojciec dał mi swój srebrny zegarek dwu kopertowy. Służył mi bardzo długo na moich
lekcjach.


Przyjaźniłem się wtedy z panem Szkudlerkiem. Chodziłem z nim do teatru.

W klasie III b, w roku szkolnym 1889/1890 przyszedł nowy nauczyciel Siniegub. Cały
czas wykładał z pamięci. Nikt z nas nie mógł się niczego nauczyć.

Zacząłem kompletować bibliotekę. Pierwszymi moimi książkami były książki, jakie
otrzymałem jako nagrody.

W mieszkaniu przy ulicy Pańskiej wieczorami zbierali się sąsiedzi na korytarzu na czytanie
książek. Ojciec mój czytał na głos bardzo wyraźnie. Przeważnie czytał jakieś fragmenty
kalendarza i nowe powieści Sienkiewicza lub Kraszewskiego.

Przy końcu roku szkolnego, po ukończeniu III b, trzeba było zdawać egzamin przed profesorami obcymi, z innego gimnazjum. W tym wypadku z gimnazjum Pankiewicza przy ulicy Złotej 3. Na dzień przed egzaminem pisemnym z języka rosyjskiego, w niedzielę wieczorem, pan Kurhanowicz polecił nam przyjść do szkoły. Dał nam do losowania rozmaite tematy na oddzielnych karteczkach. Wylosowaliśmy jeden z tematów, który został przez
profesora omówiony. Następnego dnia znaleźliśmy się w obcej szkole — gimnazjum Pankiewicza. Otrzymaliśmy jeden z tematów, jaki przypadkowo został poprzedniego dnia omówiony przez profesora Kurhanowicza. Byliśmy do niego nieźle przygotowani. Po kilku dniach profesor Papiniuk stwierdził, że wszyscy jednakowo napisali. Wobec tego obniżył każdemu stopień o jeden. Pamiętam, że otrzymałem wtedy trójkę.

Egzamin złożyłem pomyślnie, zdobywając jako nagrodę tom poezji Puszkina.

Pamiętam, że w czasie wakacji w 1890 roku otrzymałem większą korespondencję.
Pan Jan Billing, właściciel sklepu z bielizną, na wystawie którego wisiała reklamowa koszula,
zgłosił się do sekretariatu szkoły z prośbą o przysłanie jednego z uczniów, któryby
przygotował jego syna Wacława Billinga do szkoły technicznej. Sekretarz podał mi adres
Billinga, proponując mi lekcje.

Wszedłem do sklepu od podwórza, dostając się między jakieś panny szyjące bieliznę.
Pana Billinga zastałem siedzącego przy kontuarze. Zgłosiłem się do niego. Pan Billing popatrzył na mnie, ale musiałem bardzo młodo wyglądać, bo zaczął mi niedowierzać mówiąc,
że przecież uczeń musi mieć respekt dla nauczyciela, a ja wyglądam młodziej od jego
syna. Odpowiedziałem, że na respekt nauczyciel zasługuje sobie dopiero w czasie pracy.
Pan Billing kazał mi przyjść o czwartej godzinie po południu. W międzyczasie udał się do
sekretarza szkoły z zapytaniem, czy czasem nie pomylił się, polecając mi udzielanie korepetycji. Sekretarz zapewnił go, żeby się o mnie nie bał. Kiedy po południu pojawiłem się w sklepie, pan Billing już zupełnie inaczej ze mną rozmawiał. Miałem otrzymać dwadzieścia
rubli miesięcznie, pracując z jego synem tyle czasu, ile uważałem za potrzebne. Orałem jak
koń. Uczeń mój, Wacław Billing, po ukończeniu szkoły technicznej, wyjechał do Szwajcarii,
pracował tam jako zwykły mularz, czyścił studentom buty, w zamian za to go uczyli.
Przygotowali go do studiów. Niebawem pojechał do Padwy i tam skończył politechnikę ze
stopniem magisterskim. Budował mosty. Pewnego dnia znalazłem jego nekrolog w jednym
z pism. Okazało się, że popadł w depresję i rychło zmarł.


Przyjaźniłem się bliżej z kolegą Ludwikiem Żakiewiczem. Mieszkał na Lesznie, przy Żelaznej z matką i bratem. Uczyliśmy się dobrze. Przy przejściu z pierwszego kursu na drugi zostaliśmy zwolnieni z egzaminów na podstawie dobrych ocen rocznych. Kolega Żakiewicz zachęcał do poznania teatru. Chodziliśmy z nim razem na sztuki teatralne. Mniej więcej od roku 1894 byłem częstym gościem teatralnym.

W tym czasie były głośne dwie artystki dramatyczne: Maria Wisnowska i Jadwiga
Czaki. Każda z nich miała swoich klakierów, którzy przychodzili do teatru z kawałkami
drewna przymocowanymi do rąk, aby głośniej oklaskiwać swoje ideały. W 1890 roku miał
miejsce tragiczny wypadek. Wisnowska została zastrzelona przez Rosjanina Aleksandra
Barteniewa. Wiele lat potem zgłosiła się do naszego domu przy ulicy Grochowskiej księżna
rosyjska, podając się za matkę nieszczęśliwego zabójcy Wisnowskiej. Była w nędzy, udzielała
nam masaży.


Kiedyś narysowałem głowę Tadeusza Kościuszki. Ojciec zabrał rysunek i pokazał panu
Radzimińskiemu, administratorowi domu, a przede wszystkim ojcu mojej przyszłej żony.
Pan Radzimiński pochwalił rysunek, mówiąc że mam talent. Nie było funduszów na to, aby
studiować rysunek.


W czasie wakacji latem 1892 roku odbywałem praktykę na kolei. Była to praktyka
drogowa — przybijaliśmy szyny. Był wtedy ogromny upał. W tym czasie wybuchła w Warszawie cholera, ale nas młodych ta choroba nie przejmowała. Byliśmy zajęci pracą. Udzielałem wtedy korepetycji w domu przy ulicy Hożej, blisko placu Trzech Krzyży. Matka mojego ucznia była wdową po nauczycielu. Pamiętam, że kiedyś przyszedłem do tego domu i nie mogłem zdjąć kalosza z nogi. Długo się z nim mocowałem w przedpokoju. Wreszcie wszedłem w tym łajdackim kaloszu do pokoju. Uczeń mój odgrywał Napoleona. Młodszy jego brat, którego nie uczyłem, oszukiwał ciotkę. Kiedy ciotka wieszała precelki na samowarze, zręcznie potrafił je porwać. Kiedy zaczynała ich szukać, wieszał ukradkiem z powrotem. Kiedyś uciekł z domu, nie było go trzy dni. Matka przypadkiem odnalazła go w mieście jadącego na furmance. Nie wiem, co się stało z moim uczniem i jego bratem — nasze drogi rozeszły się. Pamiętam jeszcze lekcje, jakich udzielałem synowi maszynisty Antoniego Czajmnitza. Potem zaczęła się praktyka na parowozie. Jeździłem na trzeciego, obok maszynisty i jego pomocnika. Nadzór miał stary maszynista Zając. Przypominam sobie Aleksandra Bułkę. Był to młody człowiek, przystojny, bardzo silny. Potrafił przerzucić jakiegoś chłopca przez parkan, kiedy stanął mu na drodze. Byłem kiedyś świadkiem awantury pomiędzy panem Zającem a panem Bułką. Pan Zając nawymyślał Bułce, że wprawdzie ma ładnego syna, ale głupiego. Bułka poczuł się urażony i opuścił kolej. Niebawem w „Musze”, którą redagował pan Władysław Buchner — kolejarz, pojawiła się wzmianka: „Zając nie mógł
strawić Bułki”.

Przechodząc z kursu pierwszego na drugi i z drugiego na trzeci, otrzymałem jako nagrody
dwa pudełka cyrkli. Kończąc trzeci kurs, dostałem w nagrodę za postępy w nauce „Technologię chemiczną” Wagnera po rosyjsku.

Po ukończeniu szkoły zaczęło się poszukiwanie pracy. Początkowo pracowałem
w warsztatach kolejowych na Czystej. Szedłem z domu na miejsce pracy prawie godzinę,
zabierając bańkę z kawą. Jako wynagrodzenie otrzymywałem 50 kopiejek dziennie. Wkrótce
jednak zostałem przydzielony do biura pana inżyniera Ludwika Wojny. Sporządzałem
techniczne rysunki. Pracowałem od godziny dziewiątej do trzeciej po południu. W dalszym
ciągu udzielałem korepetycji.

Pan Bolesław Wierzbicki, wychowanek szkoły technicznej, podrzucał mi do wykonania
różne rysunki techniczne na wystawę w Petersburgu. Praca nad tymi rysunkami pochłaniała
mi dużo czasu.

Pracę w biurze kolejowym otrzymałem wraz z czterema kolegami. Najczęściej spędzałem
czas u Żakiewiczów, jego matki i jego brata – Antoniego, na ulicy Leszno. Spędzaliśmy
czas wesoło. Stosunki moje z kolegą Żakiewiczem zacieśniały się coraz bardziej.

Sprowadziłem fortepian i uczyłem się muzyki. Lekcji udzielał mi pan Ludwik Hajntze.
Trwało to do listopada 1895 roku, to jest do czasu rekrutacji do wojska. Z wojska zwolniono
mnie po pierwsze dlatego, że przysługiwało mi zwolnienie jako najstarszemu synowi, opiekunowi ojca, po drugie stwierdzono na komisji, że jestem zbyt szczupły.

W dalszym ciągu byłem stałym gościem państwa Żakiewiczów, gdzie przebywała pani
Domagałło, kuzynka Żakiewiczów, wesoła wdowa. Bardzo tam było wesoło. Wyśmialiśmy
się za wszystkie czasy.

W tym czasie występował w operze warszawskiej słynny śpiewak włoski Mattia Battistini.
Wspaniały baryton, grał rolę popisową Don Juana. Byłem na tej operze siedem razy.
Zachwycałem się wspaniałym śpiewakiem. Kupiłem nawet partyturę Don Juana, studiowałem
ją dokładnie. Do dzisiejszego dnia pamiętam początek znanej arii: „Bez spoczynku
w noc i w dzień, chodzę prawie już jak cień”. Pamiętam jeszcze katalog kobiet uwiedzionych
przez Don Juana. Niezależnie od bywania na operach, przyszła kolej na częste odwiedzanie galerii obrazów. W owych czasach Zachęta Sztuk Pięknych znajdowała się w podwórzu pałacu Potockich.

Pamiętam słynny obraz Władysława Podkowińskiego „Szał” przedstawiający nagą kobietę
na koniu. Pewnego razu malarz ostro krytykowany za ten obraz wszedł na wystawę
i zniszczył go. Wywołało to wielkie poruszenie w ówczesnej Warszawie.


Prawie zaraz po ukończeniu szkoły starałem się pracować w fabryce Bormanna znajdującej
się na ulicy Srebrnej 16. W fabryce tej wykonywano kotły parowe, urządzenia cukrownicze,
gorzelnicze, słupy, beczki. Fabryka zatrudniała około ośmiuset ludzi, w tym około pięćdziesięciu inżynierów i techników było w biurze konstrukcyjnym. Słyszałem od
kolegów, którzy już tam pracowali, że jest ono bardzo dobrze prowadzone.

W czerwcu 1896 roku kolega mój biurowy, również wychowanek szkoły technicznej,
zapytał, czy nie chciałbym pracować w biurze technicznym. W połowie lipca złożyłem wizytę
samemu panu Maurycemu Bormannowi. Powiedział, że mógłby pomówić o mnie z panem
Edmundem Jaworskim, którego już wtedy znałem, o ile zgodzę się na pracę w biurze konstrukcyjnym. Zgodziłem się. Bormann zapisał w notesie mój adres. W sierpniu miałem stawić się u niego w pracy.

Po kilku dniach rozmawiałem z panem Jaworskim, który przyjął mnie bardzo życzliwie.
W fabryce Bormanna spotkałem kolegów z tego samego roku: Bolesława Srzednickiego,
Leopolda Chrzanowskiego, Adama Piaskowskiego, Józefa Pestrycha, Adolfa Hajntzego
i innych z wyższych roczników szkoły. Pewnego dnia poszedłem pożegnać się z panem
inżynierem Wojno. Pan Wojno był niezadowolony z mojego odejścia. Nastąpiło nasze rozstanie. Przy pożegnaniu pan Wojno powiedział, że jeżeli będzie mi gdziekolwiek źle, zawsze mnie do siebie przyjmie. Niestety, pan Wojno niedługo żył — wkrótce rozchorował się poważnie i umarł.

Od pierwszego dnia pracy u Bormanna uderzyła mnie ogromna cisza w biurze. Zupełnie
nie tak, jak na kolei. Ta cisza sprzyjała pracy.

Zapoznałem się z ludźmi, rozpoczęło się życie koleżeńskie. Zbieraliśmy się w restauracji
„Pod Trupem” przy ulicy Złotej w ogródku z wynajętym gabinetem. Jedni grali na pianinie,
inni jeszcze deklamowali przygotowane utwory.

Tak trwało to życie koleżeńskie kilka lat. Pracowałem wtedy jako młodszy konstruktor
przy projektach maszynowych.


Wspomnienia podyktowane ks. Janowi Twardowskiemu w czasie choroby przed śmiercią, udostępnione wydawcy przez Janusza Twardowskiego.


Stefan Twardowski, od 1 maja 1915 pracownik, a następnie wspólnik Wacława Brandla
i Czesława Witoszyńskiego. Od 1919 roku jedyny właściciel fabryki, która w 1929 roku
otrzymała nazwę Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski.