Historia

„Twardowski nie poznałby swojej fabryki” – Franciszek Sitek

158


Przedostatni rok okupacji. Życie w Warszawie coraz cięższe. Coraz więcej przyjaciół wywiezionych na roboty do Niemiec. Zdołałem się uchronić, podejmując pracę w fabryce pomp inżyniera Twardowskiego.

Rok 1943. Przystąpiłem do pracy jako praktykant. Trzy lata pracowałem pod kierownictwem jednego tokarza. Na Grochowskiej w niewielkiej fabryce pracowało sześćdziesięciu robotników. Nie było wydzielonych działów produkcyjnych. Produkowaliśmy jednak około dwustu pomp rocznie. Pompy powlekane były grafitem. Był to szczyt techniki malarskiej na tamte czasy. Ale jakże one różniły się od tych, które produkujemy dzisiaj!

Odlewy otrzymywaliśmy z dotychczas pracującej odlewni na Kolejowej. Pracowaliśmy ciężko. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze pompy to woda dla Warszawy. Woda, której tak potrzebowała Warszawa w czasie Powstania. Woda, którą po wyzwoleniu mieszkańcy Pragi czerpali wiadrami z nurtów Wisły. Woda, z braku której zginęło w latach okupacji tyle istnień ludzkich. Do dziś w wodociągach pracują pompy wyprodukowane przez zalążek naszej fabryki.

Pomp przemysłowych jest ciągle za mało. Tak było i przed laty. Załoga nasza zdaje sobie sprawę, że ponosi odpowiedzialność za dostarczenie wody dla miast, za zabezpieczenie produkcji cukru, wreszcie za zwiększenie mocy elektrowni.

Produkujemy coraz lepsze i wydajniejsze pompy. To nie te agregaty z fabryczki Twardowskiego. Produkcja ich była oparta na jednym typie odlewu. Wydajność pomp uzyskiwano przez stosowanie różnej wielkości wirników i przez przyspieszenie napędu. Była ona o wiele mniejsza od obecnej. Dzisiaj produkujemy nowoczesne pompy, oparte na konstrukcji krajowej i licencji.

Sześćdziesiąt lat działania fabryki to ogromny rozwój. Ale rozwój ten to ostatnie lata. Zapewne inż. Twardowski nie poznałby fabryki i konstrukcji nowoczesnych pomp.


Z artykułu Jerzego Wilczyńskiego, Piękny jubileusz, „Wafapomp”, 1968, nr 16 (30).

Franciszek Sitek, pracownik Zakładów Mechanicznych inż. Stefan Twardowski i Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1943-1977.

„Od Lenino do Berlina” – Arseniusz Szewcow

Arseniusz Szewcow.


Arseniusz Szewcow — rodowity Wołyniak — zdobył Pragę, która stała się potem jego dzielnicą. Po zdemobilizowaniu zamieszkał na Pradze. Na Pradze — u Twardowskiego na Grochowskiej — zaczął pracować, bo tam skierowano go, by robił pompy. Pozostał wierny fabryce.

Arseniusz Szewcow ukończył szkołę techniczną i rozpoczął pracę jako mechanik w cukrowni w Mizoczu koło Równego na Wołyniu. Tam też pracował jego ojciec. Pracowicie i spokojnie biegły dni kresowego miasteczka, w którym czas odmierzały kampanie cukrownicze. Zasadniczą służbę wojskową odbywał w 24. Pułku Ułanów im. Hetmana Wielkiego Koronnego Stefana Żółkiewskiego w Kraśniku.

Po roku został kapralem, a potem skończył Szkołę Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu. Plutonowy podchorąży Arseniusz Szewcow opuścił trzy kolejne kampanie cukrownicze w rodzinnym Mizoczu. Zanim rozpoczęła się czwarta, wybuchła wojna.

Generał Kutrzeba formował wojska pod Kutnem, aby zagrodzić hitlerowskim kolumnom pancernym drogę do Warszawy. Szewcow był zastępcą dowódcy plutonu w Podlaskiej Brygadzie Kawalerii. Już pierwszego dnia bitwy nad Bzurą napotkali pod Gąbinem czołówkę 4. armii hitlerowskiej. Mimo przewagi liczebnej Niemców zarysowała się szansa ich rozbicia przed nadciągnięciem głównych sił i opóźnienia marszu hitlerowców w kierunku Warszawy. Wykorzystując ukształtowanie terenu, pluton Szewcowa kilkakrotnie szarżował 9 września hitlerowskie kolumny motocyklowe. W czasie jednej z szarż pluton Szewcowa dostał się pod ostrzał niemieckiego CKM. Padli pierwsi zabici. Pod Szewcowem padł koń, a on sam został ranny w udo.

Zdziesiątkowana w czasie walk kawaleria wydostała się z okrążenia, ale do Warszawy droga była już odcięta. Przedzierali się na wschód, a potem na południe, staczając z hitlerowcami liczne potyczki. Później, gdy nie było już nadziei, pododdziały kawalerii podążały do granicy rumuńskiej. Pluton Szewcowa nie doszedł. Złożył broń Armii Radzieckiej…

W Nowosybirsku byli potrzebni fachowcy, więc Szewcow został mechanikiem turbin w kopalni węgla. We Władywostoku brakowało rąk do pracy, więc Szewcow jeździł na parowozie, wożąc do portu drewno…

Ale wkrótce skończył się dla Kraju Rad czas pokoju. Walcząca armia potrzebowała zbiorników na paliwo, więc Szewcow w Taszkencie spawał te zbiorniki. Niebawem jednak Wojenkomat (wojskowa komenda uzupełnień) doszedł do wniosku, że zbiorniki może spawać ktoś inny, a nie plutonowy podchorąży polskiej kawalerii — bardziej przydatny w formującej się w Sielcach 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki.

W obozie nad Oką Szewcowa przydzielono do 5. kompanii 2. batalionu 3. pułku piechoty i wysłano na dwa miesiące do Riazania, bo bardziej potrzebny był chorąży piechoty niż plutonowy podchorąży kawalerii.

W czasie bitwy pod Lenino 3. pułk nacierał w drugim rzucie. Pluton Szewcowa po sforsowaniu rzeki o nazwie Miereja trafił w największe piekło walki. Za wsią Trygubowo zluzowali 1. pułk i kontynuowali natarcie na głównym kierunku.

Hitlerowcy wkopali w ziemię czołgi i prowadzili ogień okrężny. Ich cekaemy były wstrzelane w każdy punkt, a pancerfausty niszczyły polskie stanowiska erkaemów. Niemieckie lotnictwo wspierało obronę z powietrza. Ataki falowe w składzie do trzydziestu samolotów raziły i powstrzymywały atakujących Polaków. Lotnicy zrzucali na polskie stanowiska beczki po benzynie, które spadając, wyły i gwizdały…

Szli naprzód i znów się cofali. Atakowali i odpierali ataki. I tak metr po metrze. Walczyli nawet kolbą karabinu, bagnetem i pięścią…

Gdy 14 października 1943 roku umocnieni na bezimiennym wzgórzu zdawali odcinek luzującej ich jednostce radzieckiej, pluton chorążego Szewcowa liczył jedną czwartą stanu etatowego.

Bug przekroczyli o świcie. Witała ich oddalająca się na zachód kanonada. Nie witali ziemi ojczystej paradnym marszem. Szli na zachód w pełnym ubezpieczeniu. Tocząc boje spotkaniowe, doszli do Wisły. 3. pułk otrzymał zadanie sforsowania Wisły pod Karczewem. Przywitał ich grad pocisków z broni maszynowej i min moździerzowych. Ranny w rękę Szewcow wrócił wpław na wschodni brzeg Wisły. Z jego rozbitego plutonu wrócili tylko ci, którzy dobrze pływali.

Operację Praską rozpoczęli od działań wzdłuż linii kolejowej do Mińska Mazowieckiego. Batalion, w składzie którego walczył Szewcow, przez dwie doby usiłował przejść szosę za Aninem, bronioną krzyżowym ogniem artyleryjskim i z broni maszynowej. Trzeciego dnia przeszli drogę i ruszyli wzdłuż torów w kierunku Grochowa. Dom po domu, ulica po ulicy wypierali wroga z Pragi. Doszli do Pelcowizny.

Za zdobycie Pragi pułk Szewcowa zapłacił dużą dawkę krwi. Dziesiątki poległych, setki rannych. Po zluzowaniu przez pułki 2. Dywizji Piechoty 3. pułk przeorganizowano: z trzech batalionów utworzono dwa i to w skromnym składzie: po dwie kompanie każdy. Ale już pod koniec września przyszło do pułku uzupełnienie. Rozlokowani w rejonie Rembertowa szkolili nowo wcielonych, ochraniali mienie państwowe.

Wieczorem 16 września 1945 roku pluton Szewcowa przekroczył Wisłę przy ujściu Pilicy. Nazajutrz rano, w pościgu za wrogiem, wyruszyli przez Piekut i Piaseczno do Warszawy. Wieczorem 17 stycznia przeszli Okęcie i dotarli na Plac Narutowicza. Całą noc i następne przedpołudnie 18 stycznia likwidowali pojedyncze punkty oporu nieprzyjaciela.

19 stycznia defilowali w Alejach Jerozolimskich przed prezydentem Krajowej Rady Narodowej Bolesławem Bierutem, generałem Rolą-Żymierskim i przedstawicielami PPR. Trasa przemarszu była już rozminowana, ale nie odgruzowana.

27 stycznia wkroczyli do wyzwolonej Bydgoszczy. Mieszkańcy powitali ich uroczyście na placu przed pomnikiem Fryderyka II. Pomnik — symbol pychy i buty junkierstwa — bydgoszczanie samorzutnie rozwalili na ich oczach.

29 stycznia o godzinie siedemnastej trzydzieści pluton Szewcowa przekroczył już granicę polsko-niemiecką z 1939 roku…

1 lutego zaatakowali z marszu wieś Podgaje bronioną przez złożoną z Łotyszy 15. Dywizję Grenadierów SS. Szewcow dowodził w zastępstwie 5. kompanią pułku, osłaniającą atak 4. kompanii podporucznika Alfreda Sofki. Wraz z lewym skrzydłem zgrupowania przeszli Gwdę. Prawe skrzydło — oddziały kawalerii — utknęło w rozlewiskach rzeki. SS-owcy przypuścili atak, otoczyli 4. kompanię i kompanię Szewcowa. Szewcow miał siedemdziesięciosześciomilimetrowe działo. Pomogła mu 6. kompania. Z dużymi stratami 5. kompania wyszła z okrążenia. 4. kompania biła się do ostatniego naboju, do ostatniego granatu. Torturowani w niewoli żołnierze nie zdradzili tajemnicy wojskowej. Gdy po kilku kolejnych szturmach 4 lutego pułk zdobył Podgaje, znaleziono skrępowane kolczastym drutem i spalone żywcem zwłoki trzydziestu dwóch żołnierzy 4. kompanii.

W bojach o tę miejscowość poległo 163 żołnierzy 3. pułku, trzystu zostało rannych — wśród nich podporucznik Arseniusz Szewcow. A to był zaledwie umocniony punkt oporu na pasie przysłaniania Wału Pomorskiego.

Na Wale Pomorskim zdobywali Mirosławiec, Złocieniec. Nazwy mówią same za siebie. Odrę i Starą Odrę forsowali pod Siekierkami…

Szli od zachodu wzdłuż Berliner Strasse, a następnie zamku Charlottenburg. Doszli do Bramy Brandenburskiej. Od początku do końca szedł szlakiem krwi i chwały polskiego żołnierza porucznik rezerwy Arseniusz Szewcow. Od Lenino do Berlina, zawsze na pierwszej linii.


                              C.C., Oficer     — również produkcji, „Wafapomp”, 1976, nr 19 (135) i nr 20 (136).

Arseniusz Szewcow, pracownik Zakładów Mechanicznych inż. Stefan Twardowski i Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1946-1978.

 

„Byłem u Andersa” – Stanisław Wolski

Stanisław Wolski


Przed wojną byłem cywilnym kierowcą w Korpusie Ochrony Pogranicza na Wołyniu. Zostałem zmobilizowany 1 września 1939 roku i brałem udział w walkach z hitlerowcami. Po zakończeniu kampanii wrześniowej zostałem internowany w Poworsku przez wojska radzieckie.

Okres lat 1939-1941 spędziłem jako kierowca ciągnika w przedsiębiorstwie leśnym nad jeziorem Ładoga. Pod koniec 1941 roku, w wyniku umowy między rządem generała Sikorskiego a Związkiem Radzieckim, zostałem zwolniony z pracy w związku ze zgłoszeniem się do formowanego przez gen. Andersa Wojska Polskiego. Nasz obóz znajdował się w Tatiszczewie pod Saratowem. Na wiosnę 1942 roku na rozkaz gen. Andersa wojska nasze zostały przerzucone przez Turkmenię do Iranu. Tam zatrzymaliśmy się w Teheranie, a następnie dotarliśmy nad Zatokę Perską. Stamtąd statkiem przetransportowano nas do Aleksandrii w Egipcie. Tam zaczęliśmy się szkolić — dostaliśmy ćwiczebne czołgi. Spotkaliśmy się też z naszymi wojskami, które wróciły spod Tobruku. Nasi tobruccy koledzy mówili o nas „kacapy”, ale dobrze żyliśmy ze sobą i wiele nas nauczyły te frontowe wygi. Był to już rok 1943.

Następnie zostaliśmy przerzuceni do Palestyny, w okolice Tel Awiwu. Tam otrzymaliśmy czołgi bojowe — Shermany. Ja byłem instruktorem (na cały obóz było tylko sześciu zawodowych kierowców). Po pół roku skierowano nas do Iraku, gdzie stacjonowaliśmy koło Mosulu. Wtedy to po raz drugi widziałem generała Władysława Sikorskiego (pierwszy raz widziałem go w ZSRR). Nawet pytał mnie, jak się odnoszą do żołnierzy oficerowie i podoficerowie zawodowi.

Na wiosnę 1944 roku pojechaliśmy z powrotem do Aleksandrii, skąd statkiem popłynęliśmy doi Neapolu. Wojsko popłynęło statkiem pasażerskim, a ja towarowym. Na jeden pojazd przypadał jeden żołnierz do jego obsługi. Z Neapolu pojechaliśmy do Villa Val. Do 15 maja przygotowywaliśmy się do akcji bojowej. Z 17 na 18 rozpoczęło się natarcie polskich wojsk. Od godziny jedenastej do pierwszej w nocy 2800 armat różnego kalibru ostrzeliwało pozycje hitlerowskie. O godzinie piątej rano, w czasie przygotowania naszej jednostki do natarcia, zostałem ogłuszony wybuchem wielkiego pocisku niemieckiego. Odzyskałem przytomność dopiero po czterech dniach. Po wyjściu ze szpitala polowego zostałem skierowany do lżejszej służby jako kierowca sanitarki. Brałem udział w dalszym pościgu za hitlerowcami. Tak doszliśmy do Bolonii, gdzie mieliśmy dłuższy postój.

Niemcy się poddali. Wojna dobiegła końca. Wojsko zaczęto demobilizować. Zgłosiłem się na powrót do kraju. Popłynąłem statkiem do Edynburga w Szkocji. Sprawa mojego powrotu do kraju przeciągała się. Była ciężka zima i dopiero na wiosnę 1947 roku powróciłem statkiem do Gdyni. Wraz ze mną z mojej jednostki wracało ponad stu kolegów, a cały transport obejmował dwa tysiące żołnierzy.

Za kampanię afrykańską i włoską otrzymałem liczne odznaczenia: Brytyjski Medal Wojenny, Medal Wojska, Krzyż Walecznych, Gwiazdę Afryki, Gwiazdę Włoch, Gwiazdę Wojny i inne.

Przyjechałem do Warszawy, gdzie mieszkał mój brat, z którym po zakończeniu wojny nawiązałem korespondencję. Zacząłem pracować jako kierowca w Centralnym Zarządzie Ceramiki Czerwonej. Potem pracowałem w innych zakładach. Od 1958 roku pracuję na montażu w WFP.

Z artykułu Bolesława Waszula, Długa droga wiodła do Polski, „Wafapomp”, 1971, nr 9 (67).
         

Stanisław Wolski, pracownik Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1958-1975.

„Walczyłem o wolną Polskę” – Józef Pietrzak

Józef Pietrzak.


Rok 1918. Cesarz Wilhelm II ucieka do Holandii. Wojska niemieckie wycofują się z frontów. Powstają Rady Żołnierskie. W Wielkopolsce odczuwa się zmiany. Polakom wolno już organizować się. Wolno urządzać wiece i wolno mówić o wolności. W listopadzie 1918 roku, jako siedemnastoletni chłopak, pojechałem do Poznania i na ulicy Piekary zapisałem się w biurze werbunkowym do wojska — POLSKIEGO! W dniu 25 listopada rozpocząłem służbę w kompanii bezpieczeństwa w ówczesnym forcie „Priwitz”. Dzień 26 grudnia powitał miasto dekoracjami biało-czerwonych chorągwi i orłów — wieczorem dotarł do Poznania Ignacy Paderewski z grupą alianckich oficerów, który jechał, by objąć rządy w Warszawie. Na dworcu witała go kompania honorowa składająca się z członków koła łowieckiego. Orkiestra grała „Jeszcze Polska nie zginęła”. Mieliśmy łzy radości w oczach.

Następnego dnia otrzymałem pierwsze zadanie — dostarczyć karabiny i amunicję na Jerzyce (dzielnica Poznania). Tam powstały nasze nowe oddziały. Po południu 27 grudnia, będąc w mieście, zobaczyłem pochód ze sztandarami. Po zbliżeniu okazało się, że to Niemcy. Krzyczeli:

— Zdjąć flagi!

Miejsca, z których ich nie pościągano, ostrzeliwali z ręcznego karabinu maszynowego. Wieczorem zarządzono w koszarach ostre pogotowie. Otrzymaliśmy po sto naboi i ręczne granaty. Wyszliśmy na pierwszą akcję. Bez rozlewu krwi zdobyliśmy komendę policji niemieckiej i ratusz. Ze zdobyciem poczty nie poszło łatwo. Niemcy bronili się tu i z góry ostrzeliwali z karabinów maszynowych. Musieliśmy wezwać na pomoc jeszcze jedną kompanię.

O północy Niemcy się poddali. Uzyskaliśmy połączenie z całym krajem. Tego samego dnia 27 grudnia — już w całej Wielkopolsce wybuchło powstanie przeciwko zaborcy. Na dworcu w Poznaniu zdobyliśmy cały transport ciężkiej broni, który był wysłany ze Śląska jako pomoc dla poznańskiego garnizonu niemieckiego.

W następnych dniach brałem udział w zdobywaniu Wildy i Sołacza (dzielnice Poznania), gdzie stacjonowały niemieckie jednostki saperów i artylerii ciężkiej. Niemcy się poddawali. Poznań był już wolny.

Jednak na prowincji nie wszędzie szło tak łatwo. Operowały oddziały niemieckie pod porządkowane nacjonalistycznym dowódcom. Trzeba było toczyć z nimi nieraz ciężkie boje. W lutym 1919 roku nasz batalion wyruszył na front pod wieś Grójec nad rzeką Obrą. Pierwszą kompanią, w której służyłem, dowodził podporucznik Krauze. W początkowej fazie ataku na wieś został on ciężko ranny. Niemcy, doświadczeni wojacy po kilku latach wojny, lepiej uzbrojeni od naszych świeżo sformowanych oddziałów, byli górą. Wielu, zwłaszcza na naszym prawym skrzydle, zostało zabitych i rannych. Niemcy zaczęli okrążać nasz oddział. W tej sytuacji nasz dowódca wydał rozkaz poddania się. Sierżant Majewski zawiesił na bagnecie karabinu chustkę, ale Niemcy w odpowiedzi tylko zwiększyli ostrzał. Sierżant Majewski został ranny. Nie było innego wyjścia — musieliśmy wycofać się pod ostrzałem, póki nie zostaliśmy całkowicie okrążeni i odcięci od pobliskiego lasu. Podporucznik Krauze zastrzelił się, aby nie dostać się do niewoli. Mnie w czasie odwrotu granat ranił twarz. Szczęśliwie dobiegłem do lasu, gdzie zemdlałem. Koledzy zrobili mi prowizoryczny opatrunek i odprowadzili do Nowej Wsi. Tam powtórnie mnie opatrzono i przewieziono do szpitala w Wolsztynie. W tej nierównej walce z dobrze uzbrojonym i doświadczonym frontowym żołnierzem nasza kompania straciła 190 zabitych i rannych spośród 250-osobowego składu.

Po wyjściu ze szpitala zostałem przydzielony do drugiej kompanii w Chołbienicach pod dowództwem   podporucznika   Kowalczyka. Weszliśmy w skład 7. Pułku Strzelców Wielkopolskich.

W styczniu 1920 roku wkroczyliśmy do Chodzieży, która została przyznana Polsce traktatem wersalskim. Zryw walk w obronie wolności, okupiony wieloma ofiarami, nie poszedł na marne — dał dowód obradującym nad traktatem, że są to dawne ziemie polskie, których stuletnia niewola i prześladowania Hakaty nie potrafiły zniemczyć.

Gdyby nie Powstanie Wielkopolskie, nie doszłoby w następnych latach do powstań śląskich, dzięki którym w 1923 roku powrócił do macierzy skrawek Śląska. Od 1925 roku pracowałem w ruchu ludowym. Początkowo jako instruktor, a następnie jako sekretarz zarządu powiatowego. Od samego początku odczuwało się brak ludzi do pracy w organizacji. Pracy mieliśmy bardzo dużo, a teren naszego działania był rozległy.

W okresie swej pracy w ruchu ludowym zjeździłem całe województwo białostockie. Nie muszę wspominać, że warunki pracy były bardzo uciążliwe. Jedynym środkiem lokomocji dostępnym dla nas, działaczy z terenu, był wyłącznie rower. Ale i to nie ratowało sytuacji w wypadku powodzi itp.

W kraju panowało niezadowolenie. Burzyli się zarówno robotnicy w miastach, jak i chłopi na wsiach. Sanacja dążyła do likwidacji parlamentarnej demokracji, ale wybory w 1928 roku mimo terroru nie przyniosły jej większości sejmowej. A więc ruch ludowy mógł działać w ramach posiadanej jeszcze wolności. Ale trwało to zaledwie do 1930 roku. W roku tym prezydent rozwiązał Sejm i rozpisał nowe wybory, które przeprowadzono w atmosferze silnego terroru. Nastąpił Brześć, osadzanie posłów z opozycji w twierdzy brzeskiej, łamanie kości, brutalne tortury. W takich warunkach wyłoniona została w wyborach sejmowa większość popierająca politykę Piłsudskiego.

Ruch ludowy został zahamowany. Większość działaczy wyemigrowała. Ale mimo wszystkich szykan ze strony sanacji ruch ludowy się nie poddał. Trzy organizacje: Stronnictwo Chłopskie, „Piast” i „Wyzwolenie” połączyły się w jedną organizację — Stronnictwo Ludowe. Na kongresie w 1935 roku Stronnictwo Ludowe zażądało reformy rolnej bez odszkodowań i równouprawnienia dla mniejszości narodowych. Rozpoczęły się masowe strajki chłopskie i mimo szykan szeregi Stronnictwa Ludowego wzrastały.

Dla mnie osobiście bardzo pamiętnym był strajk chłopski z sierpnia 1937 roku. Masowe aresztowania i pacyfikacje nie potrafiły zahamować ruchu chłopskiego. W takich warunkach i sytuacji politycznej działałem aż do 1939 roku, gdy wybuchła wojna.

Mijają trzydzieści trzy lata od warkotu samolotów, czarnych krzyży nad Polską. 10 września Niemcy wkroczyli do Brańska. Rozpoczęło się pięć ciężkich lat okupacji. Nie pozostałem bezczynny. Od samego początku włączyłem się aktywnie w życie podziemne. Jesienią 1941 roku tworzyłem organizację wojskową pod nazwą Chłopska Straż — „Chłostra”. Chętnych do walki było bardzo wielu. Najwięcej — młodych ze Stronnictwa Ludowego, gdzie byłem doskonale znany z lat przedwojennych. Organizację rozpoczynałem od podstaw. Szczególnie dał się odczuć brak broni. Na początku mieliśmy zaledwie osiem karabinów ręcznych i trochę amunicji. Natomiast już w 1942 roku mieliśmy do dyspozycji 38 karabinów ręcznych, cztery automaty i dziesięć granatów ręcznych. Nie było to oczywiście dużo, biorąc pod uwagę, że organizacja liczyła siedemdziesiąt osób (trzy plutony).

Na jesieni 1942 roku weszliśmy w skład Batalionów Chłopskich. Dowódcą został pułkownik Franciszek Kamiński, ludowiec od zarania. Przeprowadzaliśmy różne akcje: od pomocy partyzantce radzieckiej do likwidacji hitlerowców i konfidentów donoszących o ruchach partyzantki. Akcje nie obywały się bez strat. Wielu towarzyszy z mego oddziału poległo. Tą małą garstką wspomnień chciałbym uczcić tych towarzyszy broni, którzy zginęli za Wolną Polskę.


Z artykułów Józefa Pietrzaka, Brałem udział w Powstaniu Wielkopolskim, „Wafapomp”, 1971, nr 12 (69) i Od Stronnictwa Ludowego — chłopskiej Chłostry do Batalionów Chłopskich, „Wafapomp”, 1972, nr 15/16 (82).

Józef Pietrzak, pracownik Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1958-1970, współpracownik gazety zakładowej „Wafapomp”, organizator i działacz Koła Emerytów i Rencistów.

„Przeżyłem Oświęcim” – Bronisław Perkowski

Bronisław Perkowski.

Bronisław Perkowski.


Zacząłem pracować u Twardowskiego w 1923 roku. Z pracą na tokarce zapoznałem się trzy lata wcześniej u mistrza Sokorskiego. Wyposażenie warsztatu było w tym czasie skromne: sześć tokarek średniej wielkości, na których obrabiano wały do pomp, wirniki i inne detale.Tokarki te nazywano „pasówkami”, ponieważ miały pasową transmisję. Wszystkie napędzał jeden silnik. Dopiero później inżynier Twardowski sprowadził tokarkę z Niemiec. Na
tamte czasy była to nowoczesna obrabiarka z własnym indywidualnym napędem.

Produkcja była jednostkowa, na indywidualne zamówienia. Natomiast asortyment był bardzo urozmaicony — turbinki, turbodmuchawy, kompresory, pompy z ołowiu dla przemysłu chemicznego, pompy cukrownicze, kotłowe,wodociągowe, pompy dla kopalń itd. Ich konstruktorem był inżynier Szczepan Łazarkiewicz.

Przed wojną produkowano u nas około osiemdziesiąt pomp rocznie, przeważnie dla cukrowni, elektrowni, gospodarki miejskiej. Właściciel zwracał baczną uwagę na jakość produkowanych pomp, ale nie było kontroli wewnętrznej, ponieważ każdy z pracowników sam dbał o jakość produkowanych wyrobów. Jeżeli ktoś spartaczył robotę, to i tak było wiadomo, kto to zrobił, dlatego, że każdy robotnik osobiście kwitował odbiór materiału.

Pracowałem u Twardowskiego aż do 1940 roku, gdy o szóstej rano zostałem zabrany przez Gestapo z domu i przewieziony w Aleję Szucha. Zarzucono mi przynależność do tajnej organizacji, nielegalne przewożenie broni, co istotnie miało miejsce.

W trzy dni potem pociąg wiózł mnie na południe, gdzie nad wejściem obozu powitał mnie napis: „Arbeit macht frei”. Dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności popełniono błąd w pisowni mojego nazwiska i z tego względu przez kilka tygodni uniknąłem spotkania z obozowym Gestapo. Dopiero po pewnym czasie zaczęto wyciągać ze mnie zeznania. W czasie jednego z przesłuchań rzuciłem w twarz oprawcom:

– Źle się biłem za Polskę, skoro tutaj jestem.

Podczas mojego pobytu w Oświęcimiu opatrywał mnie więzień, dzisiejszy premier tow. Józef Cyrankiewicz.

Z Oświęcimia zostałem przeniesiony do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, gdzie doczekałem zakończenia wojny. Po wyzwoleniu od razu wróciłem do pracy w naszej fabryce.

Najważniejsze wydarzenie w życiu fabryki po wojnie to: upaństwowienie zakładu, pozostawienie go w Warszawie i dalsza jego rozbudowa na Żeraniu Wschodnim.

Ponieważ kończę 65 lat, w tym roku po 49 latach pracy, przejdę na emeryturę. W czasie mojej wieloletniej pracy w WFP nauczyłem dobrej roboty wielu młodszych kolegów, jak Jana Sitka, Waldemara Skórę i innych.

Z artykułu Jerzego Soleckyja, Wywiad z Bronisławem Perkowskim, „Wafapomp”, 1966, nr 6 (13) oraz z artykułu Bolesława Waszula, Ze wspomnień Bronisława Perkowskiego, „Wafapomp”.

Bronisław Perkowski, pracownik zakładów Twardowskiego i Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1923-1966.


 

„Na modelarni” – Feliks Jaśkiewicz

Rozpocząłem pracę — jako uczeń — w maju 1913 roku w Zakładzie Stolarsko-Modelarskim Józefa Nowogórskiego, mieszczącym się przy ulicy Poznańskiej 6. Pracowałem tam do lipca 1917 roku. Po odbyciu służby wojskowej wróciłem do Nowogórskiego, gdzie pracowałem już jako modelarz.

W związku z odmową podwyższenia mi o 25 groszy stawki godzinowej przez pierwszego pracodawcę przeniosłem się do zakładów inżyniera Twardowskiego. Robiliśmy w nich pompy na zamówienia prywatne i rządowe. Wiele pomp pracujących przed wojną w Warszawie było produkcji fabryki Twardowskiego. Fabryka nie posiadała własnej odlewni, jednak modele były wykonywane przez nas. W czasie wojny również pracowałem w tej fabryce.

Jak tylko wojska radzieckie zajęły Pragę, od razu udałem się do fabryki. Ale dopóki lewy brzeg Wisły był w rękach Niemców, nic nie można było zrobić, bo Praga była często ostrzeliwana. Po wyzwoleniu Warszawy zebrało się nas około dwudziestu osób i zawiązaliśmy Komitet Fabryczny, na czele którego stanąłem. Dzięki staraniom Komitetu produkcja ruszyła po dwóch miesiącach, bo najpierw musieliśmy zreperować ściany, dachy i usunąć inne zniszczenia. Produkowaliśmy dla potrzeb Armii Czerwonej i na zamówienia ówczesnego Ministerstwa Przemysłu.

Gdy związek się zorganizował, wybrano Radę Zakładową, a Komitet Fabryczny uległ likwidacji. Zostałem pierwszym przewodniczącym Rady Zakładowej. Później — do roku 1949 — jeszcze czterokrotnie byłem wybrany na przewodniczącego Rady. Staraliśmy się o surowce dla potrzeb fabryki oraz o przydziały dla pracowników i ich rodzin obuwia i odzieży, rozdzielaliśmy paczki unrowskie. Dbaliśmy, by robotnikom nie działa się krzywda, bo zakład był wtedy jeszcze prywatny. Dużą bolączką był brak lekarza, o którego jednak Rada się postarała. Zawiązałem koło Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i koło PCK. W roku 1951
byłem sekretarzem Rady Zakładowej.

Przez cały czas, to jest przez 42 lata, aż do bieżącego roku pracowałem w modelarni Warszawskiej Fabryki Pomp. Pracowałbym dalej, ale nie pozwala mi na to długotrwała choroba i te 69 lat, które już przeżyłem.


Z artykułu Jerzego Soleckyja, Wywiad z Feliksem Jaśkiewiczem, „Wafapomp”, 1966, nr 5 (12).

Feliks Jaśkiewicz, modelarz, pracownik zakładów Twardowskiego i Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1925-1966.

„Wspomnienie o Aleksandrze Karczewskim” – Józef Raczko

Aleksander Karczewski

Aleksander Karczewski


Dnia 16 czerwca 1965 roku zmarł sekretarz Rady Zakładowej naszej fabryki tow. Aleksander Karczewski. Praktyczną naukę zawodu tow. Karczewski rozpoczął po powrocie z wojska w 1921 roku w Zakładach Mechanicznych Bormann, Szwede i Spółka. Tam otrzymał kwalifikacje ślusarza i pracował do 1928 roku.

Do naszego zakładu przyszedł w roku 1928 na stanowisko ślusarza narzędziowego. Na tym stanowisku pracował do roku 1940. Już w tym okresie należał do zespołu pracowników, którzy kształtowali w załodze socjalistyczną świadomość.

W roku 1940 przeszedł do pracy na płycie traserskiej, na której pracował do chwili upaństwowienia naszej fabryki. Po wyzwoleniu stanął w pierwszych szeregach tych, którzy byli niezbędni przy odbudowie Warszawy. W zakładzie angażował się coraz bardziej w pracę społeczną. Był jednym z organizatorów samorządu robotniczego w WFP. W 1945 roku wstąpił do PPS, a następnie do śmierci był w PZPR.

Tow. Karczewski był członkiem Zarządu Związku Zawodowego Metalowców, a przez prawie cztery kadencje przewodniczył naszej Radzie Zakładowej. Poza zakładem pełnił funkcję ławnika. Za udział w Powstaniu Warszawskim został odznaczony Krzyżem Walecznych. Za pracę przy odbudowie stolicy i działalność społeczną otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi, a za pracę zawodową został odznaczony Odznaką Przodownika Pracy.

Jego prostolinijność, postawa społeczna i wieloletnia służba dla dobra klasy robotniczej zyskały mu pełne zaufanie i uznanie naszej załogi.


Z artykułu Józefa Raczki, Towarzysz Aleksander Karczewski nie żyje, „Wafapomp”, 1965, nr 3 (5).

„Byłem milionerem” – Józef Krasnodębski

Józef Krasnodębski.


Po raz pierwszy przekroczyłem bramę fabryki w 1923 roku. W wieku szesnastu lat rozpocząłem terminowanie u mistrza monterskiego w celu wyuczenia się zawodu. Przez pewien czas w moim życiu byłem milionerem. Zarabiałem miesięcznie nawet osiemnaście milionów marek polskich. Kilogram cukierków kosztował dwa miliony.

Po upadku Powstania Warszawskiego warszawiaków wysiedlono do obozów. Ja trafiłem do Łomianek. Stamtąd uciekła najpierw moja rodzina, a potem ja. Do lutego 1945 roku ukrywaliśmy się w Babicach. Tak się złożyło, że zatrzymaliśmy się u teściów mojego obecnego kolegi Antoniego Bogusia. Oczywiście, wtedy jeszcze go nie znałem.

Do Warszawy wróciliśmy 15 lutego 1945 roku, a od 20 lutego zacząłem znów pracować w zakładach Twardowskiego przy Grochowskiej. Główną robotą wtedy było odgruzowywanie i uruchamianie zakładu. Rodzina tak jak dawniej mieszkała w Wiśniewie, więc do pracy miałem kawał drogi. Twardowski pozwolił mi mieszkać na terenie zakładu i tylko raz na tydzień chodziłem do domu.

Cóż to za radość była, gdy otrzymałem pierwsze kartki na żywność. Było to w marcu. W zakładzie zbierało się i wyszukiwało części do pomp, na przykład do turbiny w elektrowni na Powiślu. Za to, żeśmy ją nareperowali, jako jedni z pierwszych otrzymaliśmy prąd z elektrowni. W magazynach u Twardowskiego przechowywano sporo odlewów jeszcze sprzed wojny i to pozwoliło na ruszenie produkcji bez oglądania się na odlewnię. Reperowaliśmy części do pompy dla rządu, który urzędował przy ulicy Wileńskiej. Ja sam poszedłem je montować.

Robiło się też pompy dla „Rygawaru”, od którego w początkowym okresie dostawaliśmy prąd. Wreszcie znów ruszyła ciuchcia do Wiśniewa. Mogłem już codziennie nocować w domu. Życie rodzinne i zakładowe wracało do normy. Brałem udział w organizowaniu związku zawodowego. Wchodziłem w skład Rady Zakładowej. Przez dwanaście lat byłem społecznym inspektorem zakładowym. Obecnie pełnię funkcję społecznego inspektora oddziałowego.

Hala produkcyjna przy Grochowskiej.


Z artykułu Bolesława Waszula, Rozmowa z Józefem Krasnodębskim, „Wafapomp”, 1966, nr 6 (13)
i z artykułu Józefa Krasnodębskiego, Opowiadają nasi pracownicy, „Wafapomp”, 1979, nr 15 (199).

„Ze szkoły Łazarkiewicza” – Zygmunt Froehlke


Nazwisko inżyniera Szczepana Łazarkiewicza było znane na Politechnice Gdańskiej już na początku lat 50., gdy byłem studentem tej uczelni. Po ukończeniu studiów przyjechałem specjalnie do Warszawy, by pracować pod jego kierownictwem.

Byłem młodym, pełnym ambicji absolwentem naszpikowanym przeróżnymi wiadomościami. Konfrontacja mojego zasobu wiedzy z wiedzą i doświadczeniem inż. Szczepana Łazarkiewicza wypadła bardzo blado. Pokazał mi, jak dużo muszę się jeszcze uczyć, żeby zdobyć pełną wiedzę o pompach.

Inżynier Łazarkiewicz był nestorem polskiego pompownictwa. W zasadniczy sposób przyczynił się do rozwoju konstrukcji nowoczesnych pomp w Polsce. Nawet, gdy jako pompiarz miał ugruntowaną pozycję, chętnie podejmował ryzyko wprowadzania nowych rozwiązań. Dzięki temu wprowadzono do produkcji szereg konstrukcji pompowych dla energetyki, na przykład duże pompy diagonalne dla Ostrołęki, Goczałkowic, Turowa.

Był człowiekiem bardzo prawym, konsekwentnym, sprawiedliwym, wymagającym wobec siebie i innych. Pracowitość, punktualność, rzeczowa ocena pracy każdego z nas zjednywała mu wysokie uznanie. Rzadko udzielał pochwał, ale pochwała z jego ust była wielkim zaszczytem. Starał się nadzorować wszystkie prace w biurze konstrukcyjnym.

Często dziś się mówi: „on jest ze szkoły Łazarkiewicza”. Oznacza to człowieka zaangażowanego w pracy, wykonującego swe zadania na wysokim poziomie. Był zawsze motorem naszego działania. Wychował sporo inżynierów, którzy starają się kontynuować jego dzieło.

W Warszawskiej Fabryce Pomp mieliśmy możliwość pracy z najwybitniejszym w Polsce praktykiem wiedzy technicznej w dziedzinie pomp wirowych. Zdobyte umiejętności ukształtowane w „Szkole inż. Szczepana Łazarkiewicza” widoczne są szczególnie dziś, po upływie kilkunastu lat.


Z artykułu Zygmunta Froehlkego, Nestor polskiego pompownictwa, „Wafapomp”, 1976, nr 13 (129).

Zygmunt Froehlke, pracownik Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1955-1974, następca
Mieczysława Stępniewskiego na stanowisku głównego konstruktora.

„Tokarnia i karabin” – Stanisław Monarski


Rodzice Stanisława Monarskiego (Mondszajna): Henryk i Michalina z domu Czernuszewicz, Kijów 1916r.


Nasze rodowe nazwisko brzmi Mondszajn. W języku niemieckim pisze się Mondschein. Mond to księżyc, zaś Schein — światło. Oba wyrazy złożone razem oznaczają „światło księżyca”. Wszyscy znają „Mondschein Sonate”, czyli „Sonatę księżycową” Ludwiga van Beethovena. Z notatek mojego ojca Henryka ustaliłem, że mój pradziadek, Karol Mondszajn, zawarł związek małżeński z moją prababką Franciszką Fejgą. Oboje mieszkali w czeskim mieście Bystřice pod Hostýnem w zaborze austriacko-węgierskim. Karol z zawodu był stolarzem.

Z tego związku w Bystřice urodził się w 1868 roku mój dziadek, który w wieku dorosłym przejął od ojca zawód stolarza. Na chrzcie otrzymał imię Franciszek.

Przyszła żona Franciszka Mondszajna — Władysława Helena Szyling — urodziła się 15 marca 1868 roku. Była córką Andrzeja Szylinga, wyznania ewangelickiego, z zawodu kowala, i Leonory Szyling z domu Zienkiewicz, mieszkanki wsi Łukowo niedaleko Makowa Mazowieckiego. Zienkiewiczowie z nadania króla Jana III Sobieskiego byli zaliczeni do tzw. szlachty gołota (łapciowej). Rodzice babci zamieszkali w Warszawie. Andrzej Szyling był właścicielem dorożki konnej, którą sam obsługiwał. Pochowano go na Cmentarzu Bródnowskim.

Franciszek Mondszajn i Władysława Helena Szyling, córka Leonory, zawarli związek małżeński 10 czerwca 1888 roku w Warszawie, w dzielnicy Praga. Odpis aktu małżeństwa jest pierwszym odnalezionym przeze mnie dokumentem, w którym nazwisko Mondschein podano prawidłowo.

Franciszek i Władysława Helena, czyli mój dziadek i moja babcia, mieszkali na Pradze przy ulicy Grochowskiej 18 (przed zmianą numeracji), nad Jeziorem Kamionkowskim. Mój ojciec, który był ich najstarszym dzieckiem, urodził się 30 maja 1890 roku. Miał dwie siostry — Leokadię i Stefanię — oraz brata Jana. Dziadek był stolarzem i jednocześnie zapalonym wędkarzem. Na jesieni 1904 roku w czasie łowienia ryb wpadł do Jeziora Kamionkowskiego. Przeziębił się, zachorował na zapalenie płuc i zmarł. Miał 36 lat. Po śmierci Franciszka całkowitą opiekę nad dziećmi przejęła Władysława Helena. Potem w utrzymaniu rodziny pomagał jej Henryk, który w szkole rzemieślniczej zdobył zawód montażysty wodociągowych pomp turbinowych i turbin parowych, przeznaczonych dla zakładów hydrodynamicznych zasilających w wodę i energię elektryczną mieszkańców dużych miast.

Ojciec, po ukończeniu piętnastu lat, wstąpił na praktykę do zakładu ślusarskiego Adama Wasznieckiego przy ulicy Trębackiej 13. Skończył ją po trzech latach — 1 września 1908 roku. Otrzymał książkę czeladnika. Przeszło rok był bezrobotny. Dopiero 22 stycznia 1910 roku dostał pracę w Fabryce Ślusarskiej Leona Ogórkiewicza i Jana Zagórnego.

2 lutego 1911 roku zatrudnił się jako monter w Zakładach Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka. Ojciec zaczął dobrze zarabiać. Mógł utrzymać matkę i rodzeństwo. W młodości z kolegami uprawiał taternictwo i zapasy w klubie sportowym „Sokół”.

W 1914 roku władze Kijowa przedstawiły fabryce Brandla ofertę zakupu i uruchomienia pomp wodociągowych. Właściciele fabryki po rozmowie z ojcem wysłali go do Kijowa w celu zrealizowania zamówienia. Już po przybyciu na miejsce ojciec dowiedział się, że umowę rozszerzono o zamontowanie turbiny parowej z prądnicą w garbarni skór w Berdyczowie.


Rodzice Stanisława Monarskiego (Mondszajna): Henryk i Michalina z domu Czernuszewicz, Kijów 1916r.

Rodzice Stanisława Monarskiego (Mondszajna): Henryk i Michalina z domu Czernuszewicz, Kijów 1916r.


Po zmontowaniu i uruchomieniu agregatów energo-hydraulicznych Henryk nie zdążył wrócić do Polski. Zastała go rewolucja. W tym czasie w Kijowie wraz z nim przebywali także jego matka, siostry i brat, których zaprosił w odwiedziny.

Ojciec utracił pracę w stacji pomp wodociągowych w Kijowie. Zatrudnił się jako sanitariusz w miejscowym szpitalu. Po ukończeniu kursu został maszynistą parowym. Prowadził pociągi towarowe i pasażerskie na trasie Kijów-Berdyczów.

W 1919 roku, pracując jako maszynista w radzieckiej Ukrainie, poznał moją mamę Michalinę Czernuszewicz z domu Stebanowską. Jej rodzina mieszkała w Berdyczowie. Matka, czyli moja babka, pochodziła z rodziny polskiej, a ojciec, czyli mój dziadek — z ukraińskiej.


Henryk Monarski (w środku) przy tokarce.

Henryk Monarski (w środku) przy tokarce.


W 1922 roku wszyscy wrócili do kraju. Moi rodzice zamieszkali w pojedynczej izbie w parterowym drewniaku przy ulicy Księcia Janusza (obecnie Olbrachta) na Woli. Rodzice mieli trzech synów i córkę Janinę. Ja urodziłem się 23 czerwca 1924 roku.

Tuż po skromnym urządzeniu się ojciec podjął pracę u inż. Stefana Twardowskiego w fabryce wybudowanej na Grochowskiej. Był to już zakład z rozszerzonym profilem produkcji. 11 listopada 1918 roku Stefan Twardowski zaczął produkować turbiny parowe. Osłabiony ciężkimi warunkami życia na Ukrainie, ojciec zachorował na tyfus. Leżał w Szpitalu Zakaźnym przy ulicy Wolskiej. Jego stan był tak ciężki, że wezwano księdza, który udzielił mu ostatniego namaszczenia.

W okresie pobytu ojca w szpitalu matka szukała pracy. Pomogli jej potomkowie Gustawa Gebethnera, założyciela i współwłaściciela znanej firmy wydawniczo-księgarskiej w Warszawie. Plac i dom, w którym mieszkali rodzice, przylegał do posiadłości Gebethnerów. Zaprzyjaźnili się. Pomimo różnicy zawodów zbliżyły ich nazwiska: Gebethner-Mondszajn. Z pomocą Gebethnerów moja mama została przyjęta do pracy w Fabryce Szlenkiera. Rodzice wzięli ślub 25 stycznia 1923 roku w Kościele św. Stanisława na Wolskiej.

Pracując w zakładzie inż. Stefana Twardowskiego, oprócz posiadanego zawodu specjalisty pomp wirnikowych, ojciec zdobył zawód montera turbin parowych. Był szanowanym i zdolnym fachowcem. Z domu do pracy miał bardzo daleko. Tramwaje do ulicy Księcia Janusza nie dojeżdżały. Musiał dojść do Młynarskiej, a potem jechał z przesiadkami na Grochowską. Dopiero w 1929 roku do ulicy Księcia Janusza doprowadzono linię tramwajową.

Mój ojciec kierował zespołem, który zmontował wyprodukowane w zakładach inż. Twardowskiego pompy w Zakładzie Filtrów Pospiesznych. Uroczystego uruchomienia tego obiektu dokonał 23 marca 1933 roku — w 50. rocznicę istnienia wodociągów i kanalizacji — prezydent Ignacy Mościcki.

Stefan Twardowski był nie tylko wysokiej klasy specjalistą, ale także bardzo ludzkim szefem w stosunku do zatrudnionych pracowników. Udzielał im między innymi pomocy materialnej przy budowie własnych domków w okolicy Warszawy. Z tej pomocy skorzystał i mój ojciec, decydując się na budowę w Nowym Rembertowie piętrowego domu rodzinnego przy ulicy Bocheńskiego (dawniej Sosnkowskiego). Obok, na tej samej ulicy, piętrowe domy budowało rodzeństwo ojca: Leokadia, Jan i Stefania. Leokadia ukończyła studia na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Warszawskiego i otrzymała pracę na tej uczelni. Jan — tokarz, pracował w Polskich Zakładach Lotniczych. Stefania uczyła polskiego, historii i geografii w szkole.

W celu dopilnowania tempa i jakości budowy domu przeprowadziliśmy się z ulicy Księcia Janusza do Nowego Rembertowa. Stolarz Antoni Frankiewicz z rodziną zaproponował nam zamieszkanie u siebie. Nowy Rembertów przeżywał wtedy bum budowlany. Szybko powstał obok „starego” Rembertowa, leżącego po lewej stronie linii kolejowej.


Od lewej: Stanisław Monarski i Edward Czerwiński junior.

Od lewej: Stanisław Monarski i Edward Czerwiński junior.


Przeprowadziliśmy się do jeszcze niewykończonego budynku — zajęliśmy lokal na parterze. Z Warszawy przyjechali pozostali członkowie rodziny mojego ojca i podobnie jak my zamieszkali w pojedynczych pokojach niewykończonych domów. Chodziłem wtedy do pierwszej klasy prywatnej szkoły w Starym Rembertowie przy ulicy Strażackiej, bo szkoła powszechna była jeszcze w budowie. Mama była w ciąży — 17 września 1931 roku urodził się mój brat Zdzisław Wojciech.

Ojciec często wyjeżdżał na montaż pomp i turbin parowych, dlatego matka, oprócz sprawowania opieki nad synami, musiała zajmować się budową. Budowę domów rodzinnych zakończono w 1933 roku.

W czasie wakacji, przed pójściem do pierwszej klasy gimnazjum, w sierpniu 1937 roku ojciec zabrał mnie do Rumii. Miał zmontować i uruchomić pompy wirnikowe w stacji pomp dostarczającej wodę pitną do Gdyni. Radość moja była wielka. Dla mnie była to wielka wyprawa.

Wyruszyliśmy wieczorem pociągiem osobowym. Nad ranem pociąg zatrzymał się w Gdańsku. Do naszego przedziału wszedł pruski żandarm w granatowym mundurze. Na głowie miał bardzo błyszczący metalowy hełm z niemieckim orłem. Sprawdził dokumenty tożsamości i opuścił przedział. Po chwili weszli żołnierze polscy i dokonali tej samej czynności. Kiedy pociąg ruszył, poprosiłem ojca o wyjaśnienie tego zdarzenia. Powiedział, że przekroczyliśmy granicę polsko-niemiecką. Do Rumii dojechaliśmy w południe. Ojciec miał już zamówiony pokój — noclegi z wyżywieniem — u gospodarza Kaszuba. Był okres żniw. Ojciec szedł do pracy na stację pomp, a gospodarz brał mnie ze sobą w pole, do którego dowoził nas zaprzęg złożony z furmanki i dwóch koni-kasztanów. Pozwalał mi jechać na koniu na oklep, póki z niego nie spadłem.

Kilka razy odwiedzałem ojca w pompowni i podziwiałem jego mistrzostwo w zawodzie montera pomp.

W 1939 roku ukończyłem piętnaście lat. Miałem za sobą szkołę powszechną w Nowym Rembertowie i dwie klasy gimnazjum prowadzonego przez Zakon Księży Salezjanów w Sokołowie Podlaskim.

Po wkroczeniu Niemców do Polski produkcja zakładów przemysłowych została zatrzymana. Ojciec był bezrobotny. Od wielkiej biedy uratowała nas matka. Otworzyła sklep — budkę spożywczą handlującą zapasami produktów sprzed okupacji. Po ponownym uruchomieniu przez inż. Stefana Twardowskiego zakładów ojciec znowu podjął w nich pracę. Zapotrzebowanie na pompy i turbiny parowe wzrosło także z powodu zniszczeń wojennych.


Syn Edwarda Czerwińskiego (od lewej) i Stanisław Monarski.

Syn Edwarda Czerwińskiego (od lewej) i Stanisław Monarski.


Młodzież została pozbawiona nie tylko możliwości nauki, ale także była narażona na wiele niebezpieczeństw ze strony hitlerowców. Dlatego trzech pracowników — Szczepan Łazarkiewicz, Edward Czerwiński i mój ojciec — zwróciło się do właściciela zakładu z prośbą o przyjęcie do pracy członków ich rodzin. Inżynier Stefan Twardowski ich prośby uwzględnił. Na naukę zawodu ślusarza przyjął synów Edwarda Czerwińskiego: Edwarda i Stefana. Na naukę zawodu tokarza — Leszka Łazarkiewicza, bratanka konstruktora pomp inż. Szczepana Łazarkiewicza i mnie. W zakładzie pracował kolega Leszka Łazarkiewicza — Ryszard Laskowski. Leszek Łazarkiewicz i Ryszard Laskowski, podobnie jak ja, mieszkali w Rembertowie i przez całą okupację działali w organizacjach podziemnych, kolejno w Polsce Niepodległej, Mieczu i Pługu, a od marca 1942 roku w Armii Krajowej. Leszek przybrał konspiracyjny pseudonim „Atos” (jak jeden z muszkieterów), Ryszard — „Qvintus” (piąty), a ja — Parvus (mały). Każdego rana spotykaliśmy się o godzinie szóstej trzydzieści na stacji Rembertów i jechaliśmy razem do pracy. W godzinach rannych wagony w pociągach elektrycznych na trasie Mińsk Mazowiecki–Warszawa Wschodnia były tak przepełnione, że tylko po „stoczeniu walki” mogliśmy wsiąść. Ściśnięci jak sardynki w puszcze dojeżdżaliśmy do Wschodniego, a stamtąd pieszo lub tramwajem docieraliśmy do fabryki.

Wejścia na teren zakładu pilnowało dwóch dyżurnych: Jan Drzazga, stróż nocny, i Wojciech Kowalski, były kierowca właściciela zakładu. Rano, zawsze po naciśnięciu dzwonka, otwierał nam Wojciech Kowalski. Po powitaniu z kolegami udawaliśmy się do szatni, by założyć ubrania robocze.

Po zmianie odzieży zajmowaliśmy swoje stanowiska pracy. Leszek przy tokarni — jego nauczycielem zawodu był Karol Kuch. Ryszard  – w narzędziowni, którą obsługiwał ślusarz Antoni Anterszlak. Moim pierwszym nauczycielem obróbki skrawaniem był Jan Mondszajn, brat ojca, który przed wojną pracował w Polskich Zakładach Lotniczych w Warszawie. W hali produkcyjnej, oprócz napędu maszyn obróbki skrawaniem transmisją pasową, pracowały cztery tokarnie „Beryngery” z indywidualnym napędem silnikiem elektrycznym i skrzynią zmiany biegów typu Norton. „Beryngery” obsługiwali: Bonifacy Stolarkiewicz, Józef Raczko, Bronisław Perkowski i Wacław Szymański. W 1940 roku, w okresie masowych łapanek, Bronisława Perkowskiego i trasera Mariana Dudka Niemcy wywieźli do Auschwitz. Stanowisko trasera zajął Aleksander Karczewski. Bronisław Perkowski wrócił, a Marian Dudek zmarł z wycieńczenia.

Naukę obróbki skrawaniem metali — pod okiem stryja — rozpoczynałem od toczenia bolców z kołnierzem cylindrycznym i stożkowym zakończonych gwintem calowym pod nakrętkę. Były one przeznaczone do sprzęgania silników elektrycznych z pompami turbinowymi i turbin parowych z agregatami prądotwórczymi. Ignacy Złotkowski nauczył mnie posługiwania się ciężkim młotem przy zaprawianiu noży tokarskich i ich hartowaniu w oliwie i wodzie na kolor niebieski. Pierwsze zetknięcie z nim wypadło fatalnie. Zamiast uderzyć w końcówkę rozżarzonego do czerwoności noża, uderzyłem w kowadło. Młot odskoczył, wyrwał się z moich rąk i upadł na podłogę. Reprymenda pana Ignacego była odpowiednio mocna. Nauka nie poszła w las. Taki wypadek się więcej nie powtórzył.


Od lewejŁ Leszek Łazarkiewicz (tokarz) i Ryszard Laskowski (ślusarz).

Od lewejŁ Leszek Łazarkiewicz (tokarz) i Ryszard Laskowski (ślusarz).


Moja tokarka stała przy ścianie. Z okien widziałem wejście do biura, a za nim naszego sąsiada — Polskie Zakłady Optyczne. Obok mnie po lewej stronie pracował stryjek. Za mną pracowali: Henryk Stanisławski na drugiej tokarni i wytaczarce oraz najstarszy wśród pracowników tokarz Teofil Fernik. Każdego dnia o godzinie ósmej mistrz narzędziowni Antoni Anterszlak polecał uczniowi Ryszardowi Laskowskiemu uruchamianie na hali produkcyjnej dwóch transmisji pasowych. Na ten sygnał załoga, licząca siedemdziesiąt osób, przystępowała do pracy. Przed godziną dziewiątą do biura przychodził — widziałem go przez okno — kierownik działu technicznego badania turbin, inżynier Wacław Twardowski. Do biura o tej porze przychodzili także: kierownik produkcji Stanisław Kruś, główny konstruktor inż. Szczepan Łazarkiewicz oraz księgowy Bohdan Kozerski, który w sobotę wypłacał „tygodniówki”. Przyjęci razem ze mną praktykanci zarabiali tygodniowo po około 150 złotych. Te pierwsze otrzymywane za pracę „apanaże” oddawałem ojcu i matce.

Nieoczekiwanie — zarówno dla mnie, jak i dla ojca — Jan Mondszajn opuścił zakład inż. Stefana Twardowskiego. Został przyjęty do zakładów telefonicznych (Dzwonkowej) przy ulicy Grochowskiej. Obydwaj byliśmy jego decyzją bardzo rozczarowani, ponieważ jeszcze nie poznałem wielu czynności niezbędnych do obsługi tokarki. Szczególnie operacji nacinania różnych rodzajów gwintów calowych i metrycznych ze skokami parzystymi i nieparzystymi i ustawiania kół zębatych w „gitarze”.

Moje zmartwienie nie trwało długo. Majster Wincenty Piotrowski, mój ojciec i Henryk Stanisławski zakomunikowali mi, że pan Stanisławski będzie się mną opiekował do chwili otrzymania tytułu czeladnika. Stefan Twardowski w okresie okupacji zorganizował w dwóch pomieszczeniach przylegających do magazynu surowców kuchnię i stołówkę, w której w przerwie — między godziną dwunastą a dwunastą trzydzieści — wydawano smaczne zupy regeneracyjne. Polecił również wykonać i ustawić w pomieszczeniu młynek zbożowy, w którym pracownicy mogli przetwarzać ziarna zbóż na mąkę lub kaszę. Ten przykład zachęcił do produkcji nielegalnej, ubocznej, tzw. fuch dla zaspokojenia własnych potrzeb domowych, na którą właściciel zakładu i majster patrzyli z przymrużeniem oka.

Na boku wykonywano także karbidówki, przydatne szczególnie w miejscowościach położonych w okolicy Warszawy, w których były częste przerwy w dostawie prądu. Wytwarzano również urządzenia do produkcji bimbru z żyta, melasy lub cukru. Koledzy ślusarze dla tokarzy wykonywali zamki i specjalne zasuwy, chroniące przed włamaniem do piwnic i komórek.

Oprócz zdobywania zawodu tokarza nadarzyła mi się okazja spróbowania swoich sił na scenie. Kierownik Szkoły Podstawowej nr 2 Zdzisław Sosnowski i Maria Pigułowska postanowili zająć się byłymi uczniami, tworząc młodzieżowy teatr amatorski. Na organizację takiego teatru pozwalała olbrzymia sala gimnastyczna szkoły. W czasie okupacji na tej „scenie” występowały moje koleżanki: Janina Wróblewska, Zofia Wysocka i Barbara Korzeniowska. A także koledzy: Marian Łączyński, Jan Świdziński, Tadeusz Janczar (wtedy jeszcze noszący nazwisko Musiał), Józef Nalberczak, Tadeusz Bienias, Jan Pytka, Zbigniew Neffe i Ryszard Laskowski.

Zespół młodych amatorów pod kierownictwem Zdzisława Sosnowskiego i Marii Pigułowskiej
wystawił między innymi: „Grube ryby” Michała Bałuckiego, „Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry i „Chatę za wsią” według powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego.

W „Chacie za wsią” zagrali między innymi: Zofia Zarzycka (Aza), Ryszard Wilczyński (Tumry), Leszek Łazarkiewicz (swat). Mnie powierzono rolę Aprasza, której — podobnie jak innych — uczyłem się w domu i w pracy na tokarce, w czasie wstępnych operacji tzw. skórowania.

Przed premierą nasza reżyserka Maria Pigułowska poprosiła, abym — dla upodobnienia się do Cygana — zrobił sobie trwałą ondulację. Rodzice wyrazili na to zgodę. Moja czupryna wzbudziła sensację w zakładzie. Jeździłem do pracy i wracałem do Rembertowa z kolegą Leszkiem Łazarkiewiczem. Pewnego dnia — już po zmianie fryzury, ale jeszcze przed premierą „Chaty za wsią” — gdy, jak zwykle, szliśmy razem po pracy na Dworzec Wschodni, na rogu Targowej i Grochowskiej zauważyłem dwóch Niemców w mundurach żandarmów polowych. Jeden z nich dziwnie zareagował na mój widok. Po przejściu kilku kroków usłyszałem krzyk: — Halt! Halt! Podszedłem do żandarma. Zażądał ausweisu lub kenkarty. Kiedy zacząłem z wewnętrznej kieszeni kurtki wyciągać kenkartę, żandarm wyjął nagle z kabury pistolet parabellum i krzyknął: — Hände hoch! — jednocześnie wcisnął lufę pistoletu w mój brzuch. Drugi żandarm wyciągnął kenkartę i zaczął głośno powtarzać moje nazwisko. Zapytał, czy jestem Cyganem. Przydała mi się znajomość niemieckiego. Odparłem, że jestem Polakiem. Tak samo odpowiedziałem na kolejne pytanie, czy jestem Żydem. Wyjaśniłem też, że pracuję jako tokarz w fabryce pomp. — Komm mal her! — rozkazał jeden z żandarmów i zaprowadził mnie do bramy. Tam stwierdził, że Żydem nie jestem. Oddał kenkartę i powiedział, bym sobie szedł precz. Po powrocie do Rembertowa, jeszcze zanim poszedłem do domu, wstąpiłem do fryzjera. Kazałem się doprowadzić do stanu łysego. Nazajutrz moja głowa, z której zniknęła ondulacja i czarne włosy „Cygana”, wywarła w fabryce wielkie wrażenie. W czasie przerwy na posiłek opowiedziałem o wszystkim kolegom.

W lipcu 1942 roku, po szesnastu miesiącach pracy na tokarni z napędem pasowym od transmisji, majster Wincenty Piotrowski i Henryk Stanisławski wezwali mnie i oznajmili, że mam przejąć tokarnię „Beryngera”, na której pracował Bronisław Perkowski. Była to dla mnie radosna niespodzianka. Zostałem uznany za dobrego i sprawnego pracownika.

Tokarnia, którą mi powierzono, w porównaniu z pasową posiadała napęd indywidualny połączony ze skrzynią biegów. Na takiej tokarni obroty wrzeciona do skórowania i wykańczania części oraz łączenia kół zębatych na gitarze w skrzyni dla wykonywania gwintów
calowych i metrycznych można było ustalać odpowiednim położeniem dźwigni. Jej obsługa dawała zadowolenie i satysfakcję z pracy.

Z wielką atencją zawsze wspominam mojego opiekuna i nauczyciela zawodu. To jego zasługa, że majster powierzył mi nowoczesną tokarnię.

Wśród praktykantów panowały koleżeńskie stosunki i wzajemna życzliwość.

16 października 1942 roku (ojciec był na montażu wyjazdowym) wyszedłem rano do pracy. W drodze do stacji kolejowej spotkałem kolegów Leszka Łazarkiewicza i Ryszarda Laskowskiego. Wiał tak silny wiatr, że forsując go, szliśmy po trotuarze nisko pochyleni. Kiedy weszliśmy na peron, ludzie oczekujący na przyjazd pociągu elektrycznego spoglądali w ciszy w stronę „starego” Rembertowa. Tuż obok stacji na dwóch szubienicach wisiało dziesięć ciał. Byli to powieszeni Polacy — więźniowie Pawiaka, działacze konspiracyjni, głównie żołnierze Gwardii Ludowej i członkowie Polskiej Partii Robotniczej. Widok kołysanych przez wiatr martwych postaci, skrzypienie drewnianych szubienic i martwa cisza zebranych na peronie ludzi potęgowały stres.


16 października 1942 roku przy dworcu kolejowym w Rembertowie powieszono dziesięciu więźniów Pawiaka.

16 października 1942 roku przy dworcu kolejowym w Rembertowie powieszono dziesięciu więźniów Pawiaka.


Ciągle brakowało drewna używanego do rozpalania torfu lub węgla w kuchni i piecu, dlatego po drewno wyprawiałem się z kolegami do lasu. Pewnego dnia aresztowali nas dwaj żołnierze Wehrmachtu. Doprowadzili nas na rembertowski poligon artyleryjski i zamknęli w celi. Niemcy oznajmili nam, że zostaniemy wywiezieni do Rzeszy na roboty przymusowe. To nas trochę uspokoiło, że nas nie rozstrzelają.

Pod wieczór drzwi celi otworzyły się i tłumacz niemiecki poinformował mnie oraz dwóch kolegów: Knapa i Kesa, że jesteśmy zwolnieni z aresztu. Było to dla nas wielkie zaskoczenie i ulga zarazem. Okazało się, że uwolnienie zawdzięczaliśmy nazwiskom. Nasze rodziny wytłumaczyły, że są one pochodzenia austriackiego. Pomogły również cztery butelki bimbru. Zatrzymany i ukryty odbiornik radiowy z anteną był źródłem informacji przekazywanych z Anglii przez polskich sprawozdawców. Radowały nas informacje o frontowych sukcesach angielskich, amerykańskich, francuskich, polskich i radzieckich wojsk.

Podaną przez radio wiadomość o wielkiej klęsce Niemców pod Moskwą potwierdzały przejeżdżające przez stację w Rembertowie ze wschodu na zachód liczne transporty kolejowe z rannymi niemieckimi, hiszpańskimi i włoskimi żołnierzami.

W maju 1943 roku — po przejściu kursu posługiwania się bronią strzelecką różnych kalibrów i wzorów, trzonkowymi granatami produkcji niemieckiej, aparaturą łączności polowej — Armia Krajowa w Rembertowie zarządziła przeprowadzenie ćwiczeń taktycznych.

Wykładowcami tej specjalności byli Eugeniusz Bocheński, pseudonim „Dubaniec”, i Stefan Łyszkiewicz, pseudonim „Pechowiec”. W niedzielę o godzinie szóstej rano na linii przed lasem Buchaka, wzdłuż ulicy Działyńczyków, zajęło pozycję około dwustu AK-owców bez broni. Dokonaliśmy pozorowanego natarcia na punkt triangulacyjny w miejscowości Groszówka, położonej na wschód od Rembertowa. Omówienie ćwiczenia odbyło się przy wieży triangulacyjnej. Rozkaz rozejścia się padł około godziny dziewiątej trzydzieści.

Wracali ze mną koledzy: Zdzisław Awiło, Jan Pytka, Tadeusz Bienias. Słońce, znajdujące się za naszymi plecami, świeciło ostro. Idąc przez zarośla i krzaki, ujrzeliśmy pojedyncze błyski, a za chwilę konny oddział żołnierzy niemieckich poruszający się na drodze gruntowej w kierunku punktu triangulacyjnego. Mieliśmy szczęście, że wcześniej zakończono ćwiczenia. Poza tym uratowały nas błyski od wypolerowanych hełmów.

10 kwietnia 1944 roku Armia Krajowa zlikwidowała na ulicy Olbrachta 16 (obecnie ulica Republikańska) w Rembertowie konfidenta  gestapo Artura Fischera. Wyrok wykonał „Julian” — Władysław Granowski. W akcji brał udział mój kolega, AK-owiec „Atos” — Leszek Łazarkiewicz.

Mój ojciec, przewidując bliskie zakończenie wojny i możliwość ofensywy wojsk radzieckich na Warszawę, która mogła zakończyć się zniszczeniem zakładu, poprosił inż. Stefana Twardowskiego o wydanie mi zaświadczenia potwierdzającego zatrudnienie w Zakładach Mechanicznych.

Pod koniec sierpnia dochodzący ze wschodu huk dział artyleryjskich i przeloty samolotów bojowych z czerwoną gwiazdą na skrzydłach dawały nadzieję, że zbliża się wyzwolenie Rembertowa przez wojska radzieckie. O przegranej wojnie przez Niemców świadczyły liczne przejeżdżające przez Rembertów na zachód pociągi sanitarne z wagonami towarowymi zapełnionymi rannymi żołnierzami Wehrmachtu.

Na początku sierpnia 1944 roku żołnierze Wehrmachtu zaczęli zabierać z domów mężczyzn do zorganizowanego obozu pracy przymusowej na terenie „Pocisku” w Rembertowie, w którym przed wojną produkowano zapalniki i głowice pocisków artyleryjskich. Ojciec kazał mi się schować w naszej kryjówce, twierdząc, że jego nie wezmą, bo jest już dość stary — miał wtedy 54 lata. Stało się inaczej, niż przewidywał. Zabrali go. Zrozpaczona matka trzeciego dnia poprosiła, abym się sam zgłosił do obozu i zaopiekował ojcem. Jeszcze tego samego dnia udaliśmy się z matką do „Pocisku”. Zobaczyliśmy obóz ogrodzony drutami kolczastymi. W jego rogach stały dość wysokie wieże strażnicze. Za drutami byli moi koledzy i ich ojcowie. Niemiecki komendant obozu chętnie przychylił się do mojej prośby dobrowolnego zgłoszenia się do pracy w obozie. Wszedłem za bramę. Ojciec był niezadowolony, ale potem okazało się, że decyzja mamy była słuszna, bowiem uratowała nas przed utratą życia.

W „Pocisku” musieliśmy demontować urządzenia produkcyjne i ładować je na wagony towarowe. Po zakończeniu tej roboty kazano nam wyrąbywać w miejscowym lesie sosny i budować z oczyszczonych okrąglaków tzw. kozły hiszpańskie. Dostarczaliśmy je na drugą linię obrony niemieckiej. Po ich ustawieniu wracaliśmy pod konwojem do obozu. Spożywaliśmy menażkę wodzianki i w ubraniach układaliśmy się do spania. W nocy reflektory z wież oświetlały cały obóz.

W obozie tłumaczem był Ukrainiec w mundurze własowca — Jan Kazimierczuk. Uprzedził ojca o zamiarze przeniesienia obozu i poradził, aby uciekł wraz ze mną. Uciekliśmy w czasie kolejnego wyrębu chojaków. Kryjąc się w gęstym lesie i zaroślach, dotarliśmy do domu. Po kolacji na nocny odpoczynek schowaliśmy się w zamaskowanych kryjówkach na poddaszu.

Ukrainiec uratował nam życie. Ryszard Knap, mój kolega, został z innymi „obozownikami” przewieziony do Prus Wschodnich w rejon Mazur. Kopał okopy, budował zapory z kozłów hiszpańskich. Potem wraz z innymi został wywieziony do Mauthausen. Tam zmarł
z wycieńczenia.

9 września 1944 roku obudziły nas samoloty lecące na niskim pułapie i odgłosy wybuchających bomb. Od jednej z nich zatrząsł się cały dom. Godzinę później usłyszeliśmy tupot biegnących i seryjne wystrzały z broni strzeleckiej. Kiedy strzały umilkły, wyszliśmy z ukrycia. Zobaczyliśmy żołnierzy radzieckich. Rodzice powitali ich i podziękowali za wyzwolenie.

11 września rozpoczęto przyjmowanie młodzieży do Wojska Polskiego. Zygmunt Duszyński — komendant Ochotniczej Straży Pożarnej w Rembertowie, dowódca Gwardii Ludowej prawobrzeżnej Warszawy, a później wiceminister obrony narodowej — zaproponował AKowcom wspólne wstępowanie do Wojska Polskiego. Wyraziłem chęć wstąpienia. Podobnie uczynili moi koledzy z AK: Tadeusz Bienias, Zdzisław Awiło, Jan Pytka i Jan Świdziński.

Zostałem żołnierzem 2. kompanii ciężkich karabinów maszynowych „Maksim” 6. pułku piechoty 2. Dywizji Piechoty I. Armii Wojska Polskiego. Zajęliśmy stanowiska ogniowe na wale prawego brzegu Wisły, po prawej stronie zniszczonego mostu kolejowego, naprzeciwko Cytadeli Warszawskiej.

Dowodziłem drużyną CKM „Maksim” i byłem łącznikiem między dowódcą 2. kompanii CKM i dowódcą 2. batalionu naszego pułku. W czasie wykonywania zadania łącznikowego spotkałem Leszka Łazarkiewicza i Ryszarda Laskowskiego. Obydwaj służyli w tym samym co ja pułku. Ryszard w 1. batalionie był, tak jak ja, dowódcą drużyny CKM. Leszek pełnił służbę wartowniczą przy sztabie pułku. Szczęście nam dopisało. Przeżyliśmy okupację hitlerowską i służbę na pierwszej linii frontu. Po wojnie, w czasie spotkań towarzyskich, często wspominaliśmy ten okres. Ryszard Laskowski w 2007 roku ukończył 80 lat. Po wojnie był radiooficerem dalekomorskiej floty rybackiej. Mieszka w Świnoujściu.Utrzymuję z nim nadal stały kontakt telefoniczny.

Nasz kolega Leszek, niestety, zmarł w 2005 roku.

Gdy w stopniu kaprala dowodziłem drużyną CKM i potem, gdy po opuszczeniu frontu byłem słuchaczem Szkoły Oficerskiej Piechoty nr 2 w Lublinie, mój ojciec składał na Grochowskiej pompy i turbiny dla zniszczonej w czasie Powstania Warszawskiego elektrowni na Powiślu. W jej odbudowie pomagali specjaliści radzieccy — ZSRR dostarczył niezbędne materiały budowlane. Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski wykonały dla elektrowni zespoły turbin i pomp. Ich montażu dokonali pracownicy fabryki pod kierownictwem Henryka Mondszajna (Monarskiego). Pierwszy turbozespół Elektrowni Warszawskiej uruchomiono 25 kwietnia 1945 roku. Uroczyste otwarcie elektrowni odbyło się w obecności prezydenta Bolesława Bieruta, premiera Edwarda Osóbki-Morawskiego i ministra obrony narodowej generała Michała Roli-Żymierskiego.

Ojciec przeszedł na zasłużoną emeryturę w 1967 roku. W zawodzie ślusarza i montera przepracował łącznie 61 lat. Zmarł 4 maja 1972 roku, w wieku 82 lat.

W aktach urodzenia, chrztu, ślubów i innych dokumentach nasze nazwisko rodowe było często wpisywane z poważnymi błędami, na które moi przodkowie nie zwracali uwagi.

Z powodu nazwiska Mondszajn moich rodziców i mnie spotykały czasami humorystyczne, a w czasie okupacji przykre sytuacje grożące utratą życia. Dlatego też, dla uniknięcia szykan, po porozumieniu z moimi rodzicami i z myślą o naszych następcach, 30 stycznia 1962 roku zmieniliśmy nazwisko na Monarski.


Henryk Monarski (Mondszajn), doskonały monter wyjazdowy, był nazywany ambasadorem warszawskiej fabryki. Pompy zainstalowane przez Henryka Monarskiego dostarczały m.in. wodę mieszkańcom Gdyni.


Płk mgr inż. w stanie spoczynku Stanisław Monarski, syn Henryka Monarskiego,
pracownik Zakładów Mechanicznych inż. Stefan Twardowski w latach 1941-1944.