Historia

„Wspomnienia o Henryku Monarskim” – Józef Raczko

Henryk Monarski (Mondszajn).


Henryk Monarski urodził się dnia 30 maja 1890 roku w Warszawie. Pochodził z rodziny rzemieślniczej. Pracę w naszym zakładzie rozpoczynał jako ślusarz w roku 1911, jeszcze na ulicy Aleksandrowskiej u Brandla i Witoszyńskiego.

W roku 1914 wysłany na montaż do Rosji, przeżył na Ukrainie Rewolucję Październikową i okres białogwardyjskiej interwencji. Tam też ukształtował swoją orientację na problemy społeczne i zrozumienie wpływu Wielkiej Rewolucji Październikowej na rozwój ruchów rewolucyjnych na całym świecie. Wrócił do kraju w roku 1922, po zawarciu pokoju w Rydze między ZSRR a Polską. Od młodych lat był członkiem PPS-Lewicy. Do szkoły chodził z Okrzeją i w jego towarzystwie gruntował swoją orientację. Działaczem w całym słowa tego znaczeniu nie był. Na ogół małomówny, nie lubił występować w roli przywódcy lub trybuna ludu, ale jego postawa — zawsze prostolinijna, bez demagogii, bardzo często nieustępliwa — wywierała wielki wpływ na rozwój i ukierunkowanie zarówno jednostek, jak i całej załogi. Wspólnie z takimi członkami załogi, jak: Edward Czerwiński, Bonifacy Stolarkiewicz, Henryk Stanisławski, stanowili polityczny trzon załogi i jako delegaci reprezentowali tę załogę w rozmowach z ówczesnym właścicielem fabryki inżynierem Twardowskim. Mimo wielkich nacisków sanacji przez okres międzywojenny utrzymał swą radykalną postawę. Zachował ją przez wojnę aż do kongresu połączeniowego, a także później jako członek PZPR.


Henryk Monarski (drugi od prawej) po wybuchu rewolucji pracował jako sanitariusz w kijowskim szpitalu.

Henryk Monarski (drugi od prawej) po wybuchu rewolucji pracował jako sanitariusz w kijowskim szpitalu.


Brał czynny udział w życiu związkowym po wyzwoleniu jako członek Komitetu Fabrycznego i Rady Zakładowej. W okresie wojny nie splamił honoru Polaka. Bronił swoich dwóch synów i wychował ich na dobrych obywateli Polski Ludowej. Jeden z nich — Stanisław — jako młody chłopiec pracował w okresie okupacji w naszym zakładzie. Po wyzwoleniu wstąpił do Wojska Polskiego. Skończył w Moskwie Akademię Artylerii. Obecnie jest pułkownikiem.

Henryk Monarski pracował w naszym zakładzie do 1967 roku, to jest 56 lat. Był długoletnim monterem wyjazdowym, dobrze reprezentował naszą fabrykę i stąd też klienci nazywali go „ambasadorem fabryki”. Doskonały znawca zagadnień pompowych tak od strony montażowej, jak i w powiązaniu z systemem działania całego agregatu. Od niego uczyli się tych zagadnień obecni nasi monterzy, jak Zdzisław Jakubiak, Tadeusz Gniadek i inni. Był wielkim wrogiem brakoróbstwa.

Za szczególnie dobrą pracę montażową Stanisław Monarski (Mondszajn), syn Henryka, przy frezarce, 1943 r. w Goczałkowicach odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Za całokształt pracy zawodowej odznaczony w roku 1960 Orderem Sztandaru Pracy II klasy. Był wieloletnim członkiem egzekutywy POP. Odchodząc w 1967 roku na emeryturę, pozostawił po sobie miłe i cenne wspomnienia u tych, którzy się z nim stykali i ze skarbnicy jego wiedzy czerpali naukę. Teraz, kiedy odszedł od nas na zawsze, w dniu 3 maja 1972 roku, możemy stwierdzić, że dobrze zasłużył się Ojczyźnie naszej i naszemu zakładowi.


Legitymacja Henryka Monarskiego (Mondszajna) z 4 grudnia 1922 roku.

Stanisław Monarski (Mondszajn), syn Henryka, przy frezarce, 1943r.


Z artykułu Józefa Raczki, Henryk Monarski, „Wafapomp”, 1972, nr 9/10 (79).

„Moja życiowa edukacja” – Henryk Monarski


Moja życiowa edukacja rozpoczęła się w 1896 roku, w szkole podstawowej mieszczącej się przy ulicy Targowej 34. Dokładnie 75 lat temu.

Nauczali wtedy Rosjanie i przede wszystkim w języku rosyjskim. Język polski wykładany był tylko dwa razy w tygodniu, ale uczyliśmy się go także w domu. Nauczycielami byli wtedy także oczywiście rodzice. Do tej samej klasy, co ja chodził Stefan Okrzeja. U nas, jak w każdej szkole w owym czasie, ze ścian szkolnych sal patrzyły oczy znienawidzonego cara. Stefan Okrzeja, który już wtedy był rewolucjonistą, wprawdzie „małym”, ale organizował zawsze udane wystąpienia, zaproponował „spalantowanie” portretu cara, atramentem z kałamarzy. Kiedy nauczyciel rozpoczynający nową lekcję zobaczył zapaćkany, a właściwie zniszczony doszczętnie portret cara, zameldował o tym natychmiast rewirowemu. Bardzo szybko cała klasa znalazła się w rosyjskim komisariacie, tak zwanym cyrkule. Dostaliśmy trochę po siedzeniach i zamknęli nas. Całą dobę bez jedzenia trzymali, a potem do domu wyrzucili. Cóż innego mogli zrobić? Nikt się nie przyznał do popełnienia „występku”.


Brandel i Witoszyński byli pierwszymi właścicielami spółki akcyjnej, z której wywodzi się rodowód naszej fabryki pomp. Niewielu pamięta, że mieściła się przy ulicy Aleksandrowskiej (dzisiejsza ulica Świerczewskiego). Zacząłem pracę w 1911 roku, a już w trzy lata później zostałem wydelegowany na wyjazd do Rosji. Tam zastała mnie Rewolucja Październikowa. Nie brałem w niej czynnego udziału, ale pilnowaliśmy w Kijowie mostu na Dnieprze, ażeby kontrrewolucjoniści go nie zniszczyli. Miałem okazję obserwować nieco później, jak uroczyście i masowo fetowano w nowej Rosji pierwszomajowe święto robotnicze. Byliśmy tym zbudowani. Polska nie była jeszcze krajem niepodległym, przed 1914 rokiem wszelkie demonstracje były brutalnie zwalczane.

Po moim powrocie do kraju w 1922 roku sądziłem, że święto pierwszomajowe stanie się świętem całego narodu. Niestety, to były złudzenia. Uczestniczyłem w wielu manifestacjach. Pamiętam, kiedyś na Placu Teatralnym policja znienacka zaatakowała nasz pochód. Musieliśmy się chować po okolicznych bramach. Krew się polała. Teraz na pochód idzie się jak na spacer. Wtedy to była walka nieustanna o prawa polityczne, ekonomiczne.

Na początku, w 1911 roku, pracowaliśmy po dwanaście godzin, potem wywalczyliśmy dziewięciogodzinny dzień pracy. To są sprawy z bardzo odległych czasów. Ale czy ktoś je jeszcze pamięta? Chyba z lekcji historii.


Z artykułu Kazimierza Bachulskiego, Wspomnienia nie tylko o 1 Maja, „Wafapomp”

Henryk Monarski, monter wyjazdowy, pracownik Towarzystwa Komandytowego Zakładów
Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka, Zakładów Mechanicznych inż. Stefan Twardowski
i Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1911-1967.

„Dorobek Szczepana Łazarkiewicza” – Mieczysław Stępniewski


Za wyjątkiem chyba trzech typów pomp, wszystkie pompy wyprodukowane dotychczas w Warszawskiej Fabryce Pomp — zarówno przed wojną, jak i po wojnie — są jego dziełem bądź zostały skonstruowane pod jego kierownictwem. Należałoby tu wymienić chyba około pięciuset typowielkości, a może i więcej…

Można by wyliczać pompownie, zakłady i miasta, gdzie pracują jego pompy. Lista byłaby długa i chyba nie starczyłoby tu miejsca. Wymieńmy parę z nich: Stacja Filtrów w Warszawie, wodociągi we Lwowie, Katowicach, Maczkach. Kanalizacja w Warszawie. Melioracja na Pomorzu. Elektrownie Ostrołęka, Łódź, Adamów, Halemba. Łagisza. Zakłady chemiczne w Płocku, Puławach, Tarnowie.

Można by zmierzyć jego zasługi powszechnym szacunkiem, jakim cieszy się wśród wszystkich: na hali produkcyjnej, w biurowcu, w szczególności w biurze konstrukcyjnym. A poza fabryką w miejskich przedsiębiorstwach wodno-kanalizacyjnych w Warszawie i Katowicach, ministerstwach: energetyki, górnictwa i rolnictwa.

Można by nawet trochę na wesoło pomierzyć jego długość pracy kilometrami, jakie pokonał,
idąc dwa razy dziennie piechotą (nigdy tramwajem) z domu przy ulicy Sprzecznej do fabryki przy ulicy Grochowskiej 312 — byłoby to dwanaście i pół tysiąca kilometrów, nie licząc wędrówki po fabryce w czasie pracy. Można by wymienić jeszcze cały szereg jego zasług.

Ale nie wolno pominąć faktu, że nowy zakład oparł swoją produkcję o dorobek jego wieloletniej pracy konstruktorskiej, że było to wianem wniesionym do nowych hal fabrycznych, że ponadto inż. Szczepan Łazarkiewicz włączył się czynnie do projektowania stacji prób i badań.

Nie wolno pominąć faktu, że przez wszystkie lata pracy nigdy nie spoczął na laurach. Nie orzekł, że posiada dostateczną wiedzę. Ciągle śledził nowości w produkcji pomp, stając się bezspornie najobszerniejszą w Polsce żywą encyklopedią wiedzy o pompach na świecie. W tygodniowym rozkładzie pracy zawsze jeden dzień — przeważnie w piątek — spędzał w czytelni technicznej NOT.

Nie wolno pominąć jego prawości charakteru w stosunkach z ludźmi, ze współpracownikami,
z podwładnymi. Jego wprost przesadnej bezstronności, choćby to groziło narażeniem się aktualnemu zwierzchnikowi. Stąd ugruntowało się w fabryce przekonanie, że jego decyzja jest prawą i na pewno słuszną. Nic dziwnego, że jego praca, dorobek i wartość przerosły miarę zakładu produkcyjnego, że znalazły pełne uznanie w polskim świecie technicznym, a ponadto znalazły odzwierciedlenie w dziedzinie piśmiennictwa technicznego. Napisał kolejno rozdział w „Mechaniku”, następnie pierwszą w Polsce książkę o pompach i wentylatorach — w ujęciu encyklopedycznym, a później, we współpracy z profesorem Troskolańskim, obszerne i źródłowe dzieło o pompach wirowych. Za tym poszło wydanie tej książki w języku angielskim, poszerzone i unowocześnione. Za tym idą przygotowania do druku dalszych pozycji książkowych. Stawia to jego osobę w rzędzie światowych autorów wydawnictw technicznych o tematyce pompowej, o czym świadczą recenzje zachodnioeuropejskie.


Mieczysław Stępniewski, pracownik Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1958-1967, następca Szczepana Łazarkiewicza na stanowisku głównego konstruktora.

„Jej mąż Szczepan Łazarkiewicz”

Bożena Łazarkiewiczowa

Bożena Łazarkiewiczowa


Pasja życia inżyniera Szczepana Łazarkiewicza, jaką były pompy, mogła się spokojnie rozwijać, bo był ktoś, kto stale z czułością myślał o jego spokoju, o jego wypoczynku, o jego synu Andrzeju. Swoją towarzyszkę życia Szczepan Łazarkiewicz poznał na weselu kuzyna. Na imię miała Bożena. Maturę skończyła u „Hoffmanowej”. Gdy się poznali, była słuchaczką Szkoły Głównej Handlowej.

Miłość przerwała dalsze studia. Młodzi postanowili się pobrać. Zamieszkali przy ulicy Sprzecznej, gdzie przez ponad trzydzieści lat był ich dom. Młodsza o osiem lat od męża Bożena Łazarkiewiczowa zaraz po ślubie przystąpiła energicznie do urządzania ich wspólnego domu, do ustawiania siebie w roli pani domu.

Szczepan oddawał jej do dyspozycji całą pensję, pozostawiając sobie jedynie kieszonkowe. Bożena musiała więc sama myśleć o wszystkim. O tym, żeby obiad był punktualnie (w fabryce za czasów Twardowskiego pracowało się z przerwą obiadową), żeby w domu było posprzątane, żeby było przytulnie, gdy mąż wróci z pracy i będzie odpoczywał. Po pracy Szczepan lubił grać na mandolinie i śpiewać. Śpiewał barytonem. W pierwszych latach małżeństwa chodzili razem na próby znanego warszawskiego chóru „Harfa”, w którym Szczepan śpiewał.

Wieczorami często chodzili do opery. Szczepan to bardzo lubił. Jego ulubioną operą był „Lohengrin” Ryszarda Wagnera, a jej „Carmen” Georgesa Bizeta. Bywali także na koncertach symfonicznych. To mąż rozbudził w niej zainteresowania muzyczne. A ona wybierała mu książki do czytania. Zdawał się całkowicie na jej gust. Ich ulubionymi autorami byli: Żeromski, Cronin, Prus. Czytali również chętnie literaturę pamiętnikarską, wspomnieniową, epistolograficzną. Z rozrzewnieniem wspomina te domowe wieczory, gdy syn już usypiał, a oni pogrążali się w lekturze.

Gdy syn był mały, Bożena planowała wyjazdy rodzinne — najchętniej w okolice Warszawy. Ich ulubionym miejscem był Brok nad Bugiem. Później można już było wyruszać dalej, w góry, nad morze. Andrzej Łazarkiewicz nie był wymagający, jeśli chodzi o jedzenie i wygody. Nie znosił cebuli i przestrzegał, aby Bożena eliminowała ją z jadłospisu.

Wszystko w domu było podporządkowane pracy inżyniera Łazarkiewicza. Bożena i Andrzej pozwalali mu odpocząć w spokoju, gdy wracał z pracy zdenerwowany. Przeżywali wspólnie jego sukcesy i kłopoty.

W 1964 roku przeprowadzili się do mieszkania przy ulicy Karola Darwina 13. Mieszkali tu już sami. Syn Andrzej po ukończeniu studiów rozpoczął pracę zawodową w Instytucie Maszyn Matematycznych. Rodzice ucieszyli się z jego pierwszego sukcesu, jakim była zespołowa nagroda przyznana za opracowanie pierwszej w Polsce maszyny liczącej.

Bożena Łazarkiewicz uważa, że dobrze wypełniła obowiązki żony i matki. Teraz jej głównym oczkiem w głowie jest wnuk Paweł, który po dziadkach odziedziczył namiętność do książek i niemal codziennie dzwoni, by zapytać, jak się babcia czuje i kiedy go odwiedzi.


J.P., Jej mąż Szczepan Szczepan Łazarkiewicz, „Wafapomp”, 1978, nr 4 (166).

„Wspomnienia o ojcu” – Andrzej Łazarkiewicz

001

Szczepan Łazarkiewicz


Jestem synem Szczepana Łazarkiewicza. Urodziłem się w 1927 roku na Pradze. Byłem jedynakiem. Przez wiele lat mieszkaliśmy z rodzicami na Sprzecznej 8. Ojciec wynajmował ogrzewane piecami dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką na czwartym piętrze kamienicy bez windy.

W trójkącie ulic Targowej, Sprzecznej i Marcinkowskiego największą atrakcję stanowiła praska straż ogniowa. Odkryte wozy strażackie wyjeżdżały, dzwoniąc dzwonem. Cała okoliczna dzieciarnia wybiegała na sygnał straży na ulice, przyglądając się, jak strażacy już w drodze wciągają na siebie mundury i hełmy. Dziadek Teofil Łazarkiewicz — ojciec ojca — był prawdopodobnie prostym robotnikiem. Zmarł przed moim urodzeniem. Zapamiętałem babcię. Często wspominała I wojnę światową, głód, ciężkie warunki. Ojciec denerwował się, gdy niepotrzebnie robiła zapasy ziemniaków na zimę na wypadek kolejnej wojny, nie mając warunków do ich przechowywania.

Ojciec miał dwóch braci i dwie siostry. Bracia usamodzielnili się, zaś siostry nie wyszły za mąż. Jedna z nich była krawcową. Podobnie jak swoją matkę, tak i siostry wspierał finansowo. Do wszystkiego doszedł własną pracą. Uczył się, pracując. Pierwszym miejscem, w którym się zatrudnił, była fabryka Bormanna. Ewakuował się wraz nią w czasie I wojny światowej do Rosji. Mieszkał w Moskwie, w dzielnicy Zamoskworieczje. Potem — nie wiem z jakiego powodu — znalazł się w Kijowie. Opowiadał mi o kąpielach w Dnieprze. Znakomicie pływał. Później ojciec jeszcze raz pojechał do Rosji w poszukiwaniu młodszego brata — odnalazł go i wrócili razem do kraju.

Mam zdjęcie ojca w polskim mundurze. Wspominał, że służył, chyba w 1918 roku, w wojskach samochodowych. Jedno z moich najstarszych wspomnień związanych z ojcem pochodzi z lat 30. Zaprowadził mnie do Towarzystwa Gimnastycznego Szczepan Łazarkiewicz z synem Andrzejem „Sokół”, które mieściło się w budynku niedaleko żydowskiego stadionu „Makabi” — w rejonie obecnego Stadionu Dziesięciolecia i stacji „Stadion”. Ojciec ćwiczył w „Sokole” gimnastykę przyrządową. Mówił, że miał poobijane całe kolana od konia z łękami. Potrafił kręcić na drążku „olbrzymy”. Gdy zabrał mnie do klubu, już nie trenował, lecz chyba od niedawna, bo wszystkich w klubie znał, a oni jego. Chodziliśmy do Parku Paderewskiego (Skaryszewskiego)na mecze piłki nożnej klasy „A”. Między innymi grała tam drużyna PWATT, czyli Państwowej Wytwórni Aparatów Telegraficznych i Telefonicznych, nazywanej popularnie Dzwonkową, która znajdowała się także na Grochowskiej. Ojciec mnie strofował, gdy zanadto kibicowałem jednej drużynie.

Interesował się walkami zapaśniczymi. Wziął mnie na zawody do sali gimnastycznej na terenie fabryki Wedla. W jednej z najlżejszych kategorii wagowych występował zapaśnik o nazwisku Rokita. Bardzo niski, krępy — demolował swoich przeciwników. Wielkim hobby ojca był śpiew. Miał piękny, czysty głos. Wysoki baryton. Bardzo żałował, że nie pobierał lekcji śpiewu. W tej dziedzinie był samoukiem. Kupił podręczniki solfeżu i ćwiczył w mieszkaniu na Sprzecznej. Gdyby mojego ojca nie zafascynowała technika, to pewnie poświęciłby znacznie więcej czasu śpiewaniu, na przykład w jakimś chórze amatorskim. Swoje umiejętności wokalne prezentował w czasie mszy w kościele Matki Boskiej Zwycięskiej na Kamionku. Czułem się nieco zażenowany, gdy w kościele głos ojca wybijał się ponad głosy otaczających nas ludzi. Zdarzało się, że na swoich imieninach, które obchodził w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia oraz imieninach mamy — Bożeny, ojciec śpiewał. W stałym repertuarze ojca była między innymi pieśń „Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje”. Słuchali go goście — rodzeństwo rodziców i ich rodziny.

Bardzo dobrze zarabiał przed wojną. Bodajże dziewięćset złotych miesięcznie. Przez pięć kolejnych lat wyjeżdżaliśmy latem do Broku nad Bugiem i tam nauczył mnie pływać. Rodzice wysyłali mnie także na miesiąc, dwa do Rabki na leczenie klimatyczne. Miałem powikłania po bardzo ciężkim zapaleniu płuc, na które zapadłem jako dziecko.

Ojciec wstawał przede mną. Gimnastykował się, zjadał śniadanie i szedł do fabryki. Droga zajmowała mu około dwudziestu minut. Na obiad przychodził do domu i znowu szedł do pracy. Wracał wieczorem. Wiedziałem, gdzie pracuje, ale nigdy przed wojną nie byłem na terenie fabryki. Zobaczyłem ją w czasie okupacji, gdy w 1943 roku zostałem zatrudniony u inżyniera Stefana Twardowskiego.


 

Szczepan Łazarkiewicz z synem Andrzejem.


Widok bud, do których hitlerowcy pakowali upolowanych w czasie łapanki ludzi, był wtedy częsty. Rodzice bali się, że i ja zostanę wywieziony. Doszli do wniosku, że powinienem zdobyć jakieś świadectwo pracy. To był jedyny powód mojego zatrudnienia w fabryce.

Pracowałem w budynku przylegającym do terenu Polskich Zakładów Optycznych. O ile pamiętam, na parterze mieściły się biura, w tym księgowość. Z parteru wchodziło się na piętro do długiego pomieszczenia. Siedziałem przy biurku w przedniej części. W głębi pracowali konstruktorzy: ojciec, pan Kazimierz Mysiak, inżynier Stanisław Kijewski oraz pan Stefan Gryczmański, który między innymi zajmował się kopiowaniem rysunków wykonanych
na kalce technicznej.

Uzupełniałem zaległe protokoły pomiarów pomp i wentylatorów. W niektórych przypadkach
były wpisane tylko dane pomiarowe ze stacji prób. Brakowało niektórych wykresów. Ojciec nauczył mnie obliczeń na suwaku. Uzupełniałem tabelki i sporządzałem wykresy. W razie wątpliwości pomagał mi pan Kazimierz Mysiak, bardzo miły człowiek.

Pana Stefana Twardowskiego widziałem może ze trzy razy. Mieszkał w domu przypominającym dworek przy Grochowskiej. Gdy po raz pierwszy zjawiłem się w fabryce, ojciec przedstawił mnie właścicielowi. To był niewysoki, siwy mężczyzna. Przyjął nas w gabinecie, w swoim domu. Później przy jakiejś okazji wręczył mi niewielką gratyfi kację.

Ojciec zawsze bardzo dobrze wyrażał się o właścicielu i, o ile wiem, był zadowolony z pracy. W hali fabrycznej byłem kilka razy. Poznałem tam wysokiego, tęgiego majstra, pana Wincentego Piotrowskiego, który kierował warsztatem. Pamiętam też pana Zygmunta Raimersa czyszczącego odlewy. W warsztacie pracował także pan Józef Raczko. On też chyba miał coś wspólnego z gimnastyką przyrządową w „Sokole”. Na stacji prób znajdowała się tablica z przyrządami pomiarowymi. Byłem świadkiem próby kompresora, który napełnił sprężonym powietrzem zbiornik. Do końca życia pozostanie mi w pamięci niesamowity hałas towarzyszący spuszczaniu powietrza po próbie. Myślałem, że ogłuchnę. Wylot powietrza na skutek gwałtownego rozprężania zrobił się biały od szronu. Do ojca przychodził od czasu do czasu majster Piotrowski. Na przykład, gdy tokarz „przetoczył” — za bardzo zjechał ze średnicą detalu. Wtedy biuro konstrukcyjne musiało ratować sytuację. Zmieniano inne wymiary, by nie wyrzucać niedokładnie obrobionej części.


Józef Raczko – pierwszy z lewej – w 1970 roku.


Wychodziłem rano razem z ojcem do pracy, ale wracałem wcześniej od niego. Naprzeciwko fabryki był zakład higieny, w którym w czasie wojny szczepiłem się na tyfus. Po wybuchu Powstania Warszawskiego Niemcy kazali — pod groźbą kary śmierci — zgromadzić się wszystkim mężczyznom na placyku przy Floriańskiej w okolicy powojennego kina „Praha”. W tłumie nieszczęśników byłem ja i mój ojciec.

Pognano nas pod eskortą na stację Jabłonowskiej Kolejki Wąskotorowej, upchano w wagonikach, które ciągnął „samowarek” — lokomotywka parowa. Dojechaliśmy do Jabłonnej. Stamtąd popędzono nas pieszo przez Modlin do Zakroczymia. Wylądowaliśmy w fosach między fortami. Siedzieliśmy w nich pod gołym niebem ze dwa tygodnie. Na szczęście
dokarmiała nas miejscowa ludność.

Stamtąd trafiliśmy do obozu przejściowego w Pile. Z Piły przewieziono nas pociągiem do obozu pod Berlinem, a stamtąd do punktu docelowego — Huty Augusta Thyssena w Nadrenii. Nazwy miejscowości już nie pamiętam. To była olbrzymia huta — miała dziewięć wielkich pieców. Ojciec, podobnie jak ja, pracował fizycznie. Mieszkaliśmy w baraku, spaliśmy na sąsiednich pryczach. Zawsze trzymaliśmy się razem.

Przeżyliśmy aliancki nalot dywanowy. To było piekło na ziemi. Zapędzono nas do podziemnego schronu betonowego. Mimo to słyszeliśmy gwizd spadających bomb. Wydawało nam się, że doszło do trzęsienia ziemi. Niemieckie kobiety krzyczały histerycznie. Po opuszczeniu schronu zobaczyliśmy krajobraz księżycowy. W ziemi tkwił niewybuch — dwumetrowa, ważąca tonę bomba. Ojca zagoniono do usunięcia innego niewybuchu — bomby stukilowej. Wynosił ją z innymi mężczyznami na drabinie. Dostał za to w nagrodę bochenek chleba.


Wincenty Piotrowski (z lewej), Zygmunt Raimers (w środku), Józek Raczko (z prawej).


Huta była kompletnie zniszczona. Po tygodniu trafiliśmy do znacznie mniejszej huty — również Augusta Thyssena — w Duisburgu nad samym Renem. Produkowano tu pociski armatnie bez wypełniania ich materiałem wybuchowym. Gdy zbliżali się alianci, popędzono nas przez Niemcy. Po miesiącu dotarliśmy do Oldenburga, blisko granicy holenderskiej. Wyzwoliły nas oddziały kanadyjskie. Przenoszono nas z obozu do obozu. Nie mogliśmy doczekać się zorganizowanego powrotu do kraju, w którym została mama. Podjęliśmy indywidualną próbę. Gdybyśmy z ojcem nie wykazali inicjatywy, siedzielibyśmy tam jeszcze przynajmniej z rok. Przecież były miliony wywiezionych, a tabor i linie kolejowe zniszczyła wojna.

Wróciliśmy w październiku 1945 roku. Uciekliśmy z obozu i dołączyliśmy do jakiegoś polskiego transportu, który przez Czechosłowację dowiózł nas do punktu repatriacyjnego w Czechowicach-Dziedzicach. Dano nam dokumenty, bilet i jedzenie na drogę. Dotarliśmy do Warszawy. W mieszkaniu na Sprzecznej poza mamą zastaliśmy jeszcze dwie dokwaterowane panie z Polskiego Radia, które mieściło się wtedy na Pradze.

Ojciec natychmiast zainteresował się losem fabryki. Wkrótce wrócił do przedwojennego rytmu życia. Mieszkałem na Sprzecznej jeszcze kilka lat. Po ślubie przeprowadziłem się do żony na Stare Miasto. W 1952 roku skończyłem studia na Politechnice Warszawskiej. Jestem inżynierem-elektronikiem. Najdłużej — dwadzieścia pięć lat — pracowałem w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku. Zajmowałem się elektroniką jądrową, miałem do czynienia między innymi z pierwszym znajdującym się w Polsce reaktorem atomowym „Ewa”.

Po wybudowaniu nowego zakładu na Odlewniczej rodzice przeprowadzili się do mieszkania
zakładowego Warszawskiej Fabryki Pomp przy ulicy Darwina.


Współautor książki „Pompy wirowe”, profesor Adam Tadeusz Troskolański.


Przyznany przez Politechnikę Warszawską tytuł inżyniera był dla ojca mniej znaczącym faktem w porównaniu z wydaną książką „Pompy wirowe”, którą napisał wspólnie z profesorem Adamem Troskolańskim. Dzięki niej poczuł się doceniony. Mówił mi, że ta książka zrobiła mu renomę. Profesor Troskolański zajmował się również rozmowami z wydawcami i załatwianiem kolejnych tłumaczeń.

Ilekroć przyjeżdżałem na Darwina, ojciec pracował nad nowymi wydaniami. Gdy wyjechaliśmy w trójkę z moim synem na urlop do Pomiechówka, zabrał ze sobą potrzebne materiały,  aby tam kontynuować pracę.

W czasie pogrzebu ojca trumnę na ramionach nieśli młodzi inżynierowie. Odniosłem wrażenie, że cieszył się ich wielkim szacunkiem.

Bardzo dobrze wspominam ojca. Nie spotkała mnie z jego strony żadna przykrość. Zabierał
mnie do parku, na zawody sportowe. Pływaliśmy w Bugu, graliśmy w szachy. Odziedziczyłem
po nim zainteresowanie techniką. (not. IKE)


Andrzej Łazarkiewicz, syn Szczepna Łazarkiewicza, pracownik Zakładów Mechanicznych
inż. Stefan Twardowski w latach 1943-1944.

Okładka książki, dzięki której inż. Szczepan Łazarkiewicz uzyskał międzynarodowe uznanieTadeusz Troskolański.


 

„Ósme dziesięciolecie” – Józef Raczko


„Ósme dziesięciolecie”


Obecny profil produkcyjny WFP zaspokaja nie tylko tradycyjne dziedziny gospodarki i tradycyjnych swych klientów, cukrownie i zakłady przemysłu spożywczego, a rzec można, zdolny jest obsłużyć całą nową wytwórczość przemysłową: duże obiekty energetyczne, jak Turów, Pątnów, Halemba, Łagisza, Łaziska, Siersza, Konin oraz lokalne, miejskie zakłady energetyczne, ciepłownie i elektrociepłownie; stopnie wodne, zapory i sztuczne zbiorniki; gospodarkę komunalną: stacje wodne, przepompownie ścieków; przemysł chemiczny: przetwórnie siarki, petrochemię, zakłady włókien sztucznych, gumy; przemysł drzewny i papierniczy: wytwórnie celulozy, papieru, płyt pilśniowych; rolnictwo: meliorację i gospodarkę wodną; przemysł ciężki: obiegi wodne w hutach i innych zakładach tego resortu oraz okrętownictwo.

Ze względu na swój specjalistyczny charakter produkcji wyroby WFP eliminują w dużym stopniu import z krajów kapitalistycznych. Ponadto wyroby fabryki zdobyły w ciągu minionego okresu rynki: ZSRR, CSRS, NRD, Grecji, Jugosławii, Rumunii, Bułgarii, Kuby, Wietnamu, Korei, Iranu, Iraku, Indii, Libii, Mongolii, Hiszpanii. Udział eksportu w produkcji wzrósł z 1,7 procent w roku 1955 do 36 procent w 1968.

W latach 80. zapotrzebowanie na pompy produkowane w WFP, której wyroby nie mają odpowiedników w wyrobach innych zakładów w kraju, wzrośnie prawie trzykrotnie w stosunku do lat 70. Widocznym obiektem świadczącym o rozwoju zakładu jest będąca w budowie konstrukcja dużej hali — między halą obróbki WM-1 a modelarnią. Hala ta w roku 1980 będzie gotowa. Służyć ona będzie na krajalnię, na oczyszczalnię odlewów i detali oraz na inne konieczne cele. Bardzo dobrze stało się, że Żerańskie Zakłady Piekarnicze otworzyły w roku 1980 ładny i niezmiernie pożyteczny sklep z pieczywem — ludzie są bardzo zadowoleni. Czynna jest w zakładzie stała placówka służby zdrowia z jednym lekarzem przemysłowym — internistą i lekarzem stomatologiem oraz jedną pielęgniarką.

Aby być uczciwym, trzeba przyznać, że pamiętamy o tym, jak to było przy poprzedniej budowie, kiedy oddanie zakładu do produkcji nie poszło równolegle z wyposażeniem niektórych działów w niezbędne urządzenia. Pamiętamy, jak długo malarnia pomp nie miała wentylacji. Jak długo nie było hartowni do hartowania narzędzi i nagrzewania detali — na przykład tulejek — przy nakładaniu na gorąco. Pamiętamy, jak w tym czasie każdemu dokuczył ten gęsty czarny dym unoszący się z polowego ogniska tzw. feldszmidy, czynnej całymi dniami koło wypożyczalni narzędzi do czasu aż zainstalowano piece na hartowni. Trwało to długo. To była rozpacz. A ileż to było starań o podnośniki do obrabiarek? Ta sprawa do dziś jeszcze nie jest ściśle wykonana. Życzyć by zakładowi należało, aby przy następnych budowach takich spraw nie było.

Tamto już minęło, ale pojawiają się kłopoty nowe. Zakład się rozwija i wszędzie robi się ciasno. Widać to nie tylko na halach obróbki i montażu, ale i na stołówce, która jest bardzo przyjemna, ale za mała i nie jest w stanie wyżywić obiadami sprowadzanymi z Instytutu Przemysłu Organicznego wszystkich chętnych. Trudna jest też sytuacja w szatniach. To są sprawy działające ujemnie na nastroje załogi. Wiemy, że zakład ma szkołę zawodową już od dwudziestu lat, ale też wiemy, że przypływ absolwentów do zakładu wesoło nie wygląda. Podobno przypływ młodzieży jest w ogóle za mały, bo młodzi nie garną się do zawodów potrzebnych takiemu zakładowi jak nasz. Pod tym względem sytuacja dla zakładu jest niekorzystna. Dzisiejsza nowa i wciąż rozbudowująca się fabryka pomp to w części efekt trudu tych, którzy byli długoletnimi, jak i tych, którzy dopiero będą jej długoletnimi pracownikami. Wszyscy oddawali i oddają swoją pracę w służbie dla zakładu, a tym samym i dla Ojczyzny — Polski Ludowej. Mogą być przeto z tego dumni. Oni wszyscy tworzyli i tworzą historię Warszawskiej Fabryki Pomp.


Tadeusz Groszkiewicz na Żeraniu kierował wydziałem mechanicznym, wydziałem montażu, był szefem produkcji.


Pragnę wymienić nazwiska kierowników i mistrzów na wydziałach WM1 i WM2.

Wydział WM1

Kierownik — Tadeusz Groszkiewicz (w  WFP od 11 grudnia 1956 roku). Mistrzowie: Bogdan Banasiak, Zygmunt Rowicki, Zenon Lewandowski, Tadeusz Dzwonkowski, Waldemar Skóra, Ryszard Zieliński, Stanisław Świerzewski.


Tadeusz Dzwonkowski po skończeniu szkoły przyzakładowej pracował na stanowiskach od montera po dyrektora produkcji, członka zarządu.


Wydział WM2

Kierownik — inż. Jerzy Paszewin (w WFP od 1961 roku). Mistrzowie: Włodzimierz Kaszyński,
Henryk Szydłowski, Józef Zasiewski (od 1963 roku), Antoni Wierzbicki, Czesław Malitka.

Wszystkie osiągnięcia załogi z jej organami dyrekcyjnymi, administracyjnymi i społecznymi, jak POP, Rada Robotnicza i Rada Zakładowa, stanowią solidną podstawę do dalszego rozwoju Warszawskiej Fabryki Pomp, do przyjęcia wyższych i ambitniejszych planów w zakresie produkcji i rozwoju potrzeb socjalno-bytowych.


Marian Kosiński przyszedł do WFP w 1974 roku, obejmując stanowisko zastępcy dyrektora ds. technicznych. Po roku był już dyrektorem naczelnym.


W okresie od upaństwowienia zakładu, to jest od roku 1951, na czele zakładu stali następujący dyrektorzy: inż. Mazurkiewicz — z mianowania, cukrownik, p.  Nowakowski, Aleksander Karczewski — ślusarz, przewodniczący Rady Zakładowej, p. Piecznik — przyszedł z Fabryki Mydła, tow. Kaczorowski — instruktor Komitetu Dzielnicowego PZPR Praga Południe, p. Konarzewski — ustąpił z powodu choroby, Jerzy Sulmirski — później dyrektor Fabryki Instrumentów Dętych i Perkusyjnych przy Grochowskiej, inż. Józef Doliński — przewodniczący Komitetu Budowy Nowego Zakładu na Żeraniu, kierownik budowy pierwszego etapu, inż. Tadeusz Kalbarczyk, były dowódca flotylli okrętów przejmujących Gdynię w roku 1945, później był dyrektorem Fabryki Wyrobów Cynkowanych, Wiesław Zahaczewski (z Wydziału Przemysłu Komitetu Wojewódzkiego PZPR, urzędował najdłużej, bo siedem lat), inż. Andrzej Durek, mgr Kazimierz Łoś (ekonomista), inż. Marian Kosiński — od 1975 roku. Zbliżając się do końca opisu dziejów Warszawskiej Fabryki Pomp od 1908 roku — pod pierwszą nazwą Towarzystwo Komandytowe Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka, pod drugą nazwą Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski i pod nazwą bieżącą, jako trzecią Warszawska Fabryka Pomp — uważam za właściwe i potrzebne podać imienny obecny skład dyrekcji i czynników kierujących poszczególnymi zespołami pracowników.


Aleksander Piasecki ustanowił rekord w długości pracy na stanowisku dyrektorskim.


Oto oni: dyrektor naczelny — inż. Marian Kosiński, zastępca dyrektora do spraw technicznych — mgr inż. Tadeusz Grochowski (w WFP od 1 grudnia 1962 roku), zastępca dyrektora do spraw ekonomicznych — mgr Aleksander Piasecki, zastępca dyrektora do spraw produkcji — mgr inż. Andrzej Kwaśnicki, główna księgowa — Krystyna Pokrowska, zastępca głównej księgowej i kierowniczka działu finansowego —  Irena Kotlarska, kierowniczka działu kosztów — Danuta Chmielewska, główny specjalista do spraw pracowniczych — mgr inż. Józef Sowa, szef biura kontroli jakości — inż. Józef Sajecki, główny konstruktor — mgr inż. Ryszard Grabowiec, główny technolog — inż. Tadeusz Szuwar, szef produkcji — mgr inż. Edward Wiśniewski, główny odlewnik — inż. Jerzy Bielawski, szef utrzymania ruchu — inż. Jerzy Zabawski, główny energetyk — mgr inż. Janusz Goldsztajn, główny mechanik — mgr inż. Bogdan Uzdowski, dyrektor Zespołu Szkół Zawodowych — mgr Józef Wilk, dyrektor Oddziału WFP w Bartoszycach — mgr inż. Włodzimierz Chilmanowicz, główny specjalista do spraw inwestycji — inż. Janusz Walczyński (zmarł 14 lipca 1980 roku, pracował od roku 1955 na Grochowskiej). Kierownicy wydziałów, oddziałów, działów: kierownik wydziału odlewni — inż. Włodzimierz Majorkiewicz, kierownik wydziału modelarni — Roman Oleksiak, kierownik wydziału mechanicznego — Tadeusz Groszkiewicz, kierownik wydziału montażu — inż. Jerzy Paszewin, kierownik działu gospodarki narzędziowej — inż. Leszek Wyżykowski, kierownik oddziału transportu — Jerzy Baka, kierownik działu zaopatrzenia i gospodarki materiałowej — Zygmunt Nowak, kierownik działu planowania ekonomicznego — mgr Marian Gawlik, kierownik działu techniczno-handlowego — Andrzej Maroszek, kierownik działu gospodarki nieprzemysłowej i spraw socjalnych — Zbigniew Mika (w latach 1962-1968 tokarz na karuzelówce), kierownik oddziału remontowo budowlanego — inż. Jerzy Kabała, kierownik działu przygotowania produkcji — inż. Henryk Nowicki, kierownik działu finansowego — Irena Kotlarska, kierowniczka działu kosztów — Danuta Chmielewska, kierowniczka działu spraw osobowych i szkolenia zawodowego — Danuta Jerzak, kierownik działu organizacyjnego — Jerzy Orlewicz, przewodniczący Rady Zakładowej — Waldemar Kowalski (był członkiem Rady Zakładowej w poprzednich kadencjach), sekretarz Rady Zakładowej — Antoni Cendrowski, I sekretarz Komitetu Zakładowego PZPR — Adam Wojdalski (można go nazwać wychowankiem zakładu, od dawna był członkiem organizacji młodzieżowej). Doskonałym współpracownikiem inż. Jerzego Paszewina jest Bolesław Leśniowski — pracuje od 1956 roku razem z Tadeuszem Groszkiewiczem. Trzeba uznać wysoką aktywność i specjalizację wszystkich pracowników działu zaopatrzeniowego. Kierownicy tego działu od upaństwowienia: Stefan Przybyła (1957–1960), Zbigniew Kożuch (1960–1963), Antoni Chorbkowski (1963–1965), Zygmunt Nowak (od 1965). Prawą ręką kierownika Nowaka jest Kazimierz Kożuchowski.


Wycinek z prasy.


Każde opracowanie historyczne WFP byłoby niekompletne, gdybyśmy nie umieścili w nim nazwisk pracowników, którzy całe swe życie zawodowe bądź dziesiątki lat w zakładzie macierzystym albo w odlewniach przepracowali.

Na czele godzi się postawić nazwisko nieżyjącego już inż. Szczepana Łazarkiewicza. Pracował w naszym zakładzie od roku 1920 przez 45 lat. Był głównym konstruktorem i specjalistą od spraw pompowych. Był to człowiek wielki i prawy, geniusz konstrukcyjnej myśli pompowej, którą utrwalił w wydanej książce o pompach i wielu artykułach. Nieoczekiwana jego śmierć 23 listopada 1966 roku przerwała jego dzieło. Ogrom wiedzy i doświadczeń przez długie lata przelewał na swych następców. Jego osoba i wiedza znane były w kraju i za granicą. Dobrze zasłużył się zakładowi. Oto inni pracownicy długoletni: Henryk Monarski (Mondszajn) z Grochowa — monter, pracował 56 lat, Józef Raczko z Grochowa — starszy mistrz, tokarz, pracował 53 lata, Leopod Andrusiewicz z Grochowa — formierz, pracował 49 lat, Stanisław Jakubczyk — formierz, praktykował u Ambrożewicza, pracował 55 lat, Marian Cieślak — formierz, pracował 45 lat, Edward Gus — mistrz z odlewni, pracował 45 lat, Józef Krasnodębski z Grochowa — mistrz ślusarz, pracował 50 lat, Bronisław Perkowski z Grochowa — tokarz, pracował 44 lata, Feliks Jaśkiewicz z Grochowa — modelarz, pracował 42 lata, Alfred Kuzka — formierz, pracował 45 lat, Henryk Pierzchała — formierz, zaczynał w odlewni Dyjasińskiego, pracował 45 lat, Stefan Urbanek — formierz, pracował 45 lat, Zygmunt Morawski — formierz, pracował 43 lata, Aleksander Kruk — formierz, pracował 45 lat, Antoni Przybylski — formierz, pracował 40 lat, Bogumił Janus — modelarz, pracował 42 lata, Franciszek Sitek — tokarz-mistrz, pracował 27 lat, Aleksander Wierzbicki — mistrz z odlewni, pracował 30 lat, Edward Białończyk — formierz, pracował 34 lata, Wacław Nowakowski — mistrz z odlewni, pracował od 1936 roku przez 44 lata, inż. Janusz Walczyński — pracownik działu inwestycji, zastępca dyrektora, pracował 26 lat, inż. Jerzy Kabała — mechanik, pracował od 1954 roku przez 26 lat.


Wycinek z prasy.


Ludzie w tym zakładzie dawniej pracujący, pamiętający czasy przedwojenne i wojenne już są starzy, zmęczeni i odchodzą. Ale jest warstwa nowych pracowników — wykształconych i wychowanych w Polsce Ludowej. Wśród tej warstwy jest na pewno wielu patriotów zakładowych, choć mają dopiero po dwadzieścia pięć, piętnaście czy dziesięć lat pracy. Dziś są majstrami, kierownikami i wychowawcami nowych szeregów dobrych pracowników. Zakład jest bogaty, bo jest wielu, z których można brać przykład. Na pewno będzie dobrze.

Zakończyłem to pisanie w sierpniu 1980 roku.


Józef Raczko.

Józef Raczko — emeryt, wychowanek zakładu od 1919 roku, pracownik zakładów Twardowskiego i Warszawskiej Fabryki Pomp w latach 1919-1972.


 

„Siódme dziesięciolecie” – Józef Raczko


Siódme dziesięciolecie


W roku 1969 po pięćdziesięciu latach pracy w zakładzie otrzymałem — jako pierwszy — Złotą Odznakę „Zasłużony Pracownik Warszawskiej Fabryki Pomp”. Odznaka posiada dwa stopnie — złoty i srebrny.

5 lutego 1970 roku na Zakładowej Konferencji PZPR z rąk sekretarza warszawskiego Stanisława Kani otrzymałem przyznany mi przez Radę Państwa PRL za całokształt długoletniej pracy zawodowej i społecznej Order Sztandaru Pracy II klasy. Podobno jestem drugą osobą w zakładzie, która to wysokie odznaczenie otrzymała.

2 maja 1970 roku osiągnąłem wiek emerytalny i od 1 lipca przeszedłem na emeryturę, kończąc w ten sposób 51 lat pracy warsztatowej — 35 lat pracy na tokarkach i 16 lat jako mistrz i starszy mistrz. Czynniki związkowe pod przewodnictwem Barbary Rosickiej uważały jednak za potrzebne, abym funkcję zakładowego społecznego inspektora pracy zatrzymał do końca kadencji Rady Zakładowej na pół etatu. Zrobiono to dlatego, aby specjalnie na wybór jednej osoby nie uruchamiać całego wyborczego aparatu.

12 maja 1972 roku odbyły się nowe wybory związkowe. Do końca maja dokonałem wprowadzenia nowego zakładowego inspektora pracy, którym został pracownik izby pomiarów — tow. Kazimierz Orlik. W czerwcu wykorzystałem urlop za 1972 rok. 30 czerwca skończył się mój angaż półetatowy i moja praca w Warszawskiej Fabryce Pomp.


53 lata pracy w jednym zakładzie. Pracy bez zwolnienia. Bez żadnej kary. Bez nagany i bez upomnienia. 51 lat pracy warsztatowej i dwa lata ostatnie pracy na pół etatu w charakterze
inspektora w dziale głównego mechanika.

Rekordu nie pobiłem. Należy on do nieżyjącego już od kilkunastu lat Henryka Monarskiego
(Mondszajna), który pracował 56 lat. Jestem drugi. Za mną kroczy Józef Krasnodębski — pracował 50 lat.

Odchodziłem z Wydziału WM1 za kierownika inż. Stanisława Pszczółkowskiego. Pożegnano mnie bardzo serdecznie i gorąco. Na płycie traserskiej ustawiono kwiaty i upominki. Od wydziału otrzymałem komplet kryształowy z karafką, kieliszkami i kryształowy wazon na kwiaty. Od Komitetu Zakładowego PZPR dostałem w ozdobnym futerale miniaturę Szczerbca — miecza koronacyjnego królów polskich, a od Rady Zakładowej — statuetki tańczących górali w drewnie.

W tym też czasie otrzymałem specjalne podziękowanie od Komitetu Zakładowego za „wkład pracy i czynne zaangażowanie się w pracy politycznej i społecznej”. Od dyrekcji i czynników społecznych otrzymałem dyplom z podziękowaniem za długoletnią pracę — jeden z sześciu otrzymanych przeze mnie po upaństwowieniu.

W okresie swej pracy czynny byłem w wielu komisjach: komisji technicznej, komisji ochrony
pracy, komisji wynalazczości, komisji wypadkowej, komisji przeglądowej, komisji złomowania
i wielu innych doraźnie powoływanych.

Byłem przez jedną kadencję ławnikiem Sądu Powiatowego w Warszawie i przez dwie kadencje w latach 1959-1963 członkiem Kolegium Wojewódzkiego przy Prezydium Rady Narodowej m. st. Warszawy.


 

Bolesław Waszul był jednym z głównych twórców zakładowej gazety „Wafapomp”.


Po przejściu na emeryturę zostałem czynnym członkiem Koła Emerytów, które w tym czasie zostało założone. Pierwszym przewodniczącym Koła wybrany został inż. Stefan Lipski i jest nim nadal. Obywatel Józef Pietrzak i ja byliśmy pierwszymi członkami ścisłego prezydium. Przez dwa lata byłem sekretarzem Koła. Wkrótce po otwarciu nowego zakładu, staraniem Bolesława Waszula przy współpracy inż. Edwarda Suchardy, ukazał się pierwszy numer gazetki zakładowej „Wafapomp”, organu Samorządu Robotniczego. Gazetka, chociaż walczy z trudnościami, wychodzi już piętnaście lat i ma poważne zasługi w szerzeniu świadomości politycznej, społecznej i zakładowej.

Od chwili powstania gazetki zakładowej byłem jej korespondentem. Napisałem ponad dwadzieścia artykułów na różne tematy. Kilka odcinków wspomnień z lat dawnych i historii zakładu. Wspomnienia o zmarłych pracownikach: Karczewskim i Monarskim. Artykuły o treści społeczno-wychowawczej, informacyjnej, o pracy społecznego inspektora pracy, o Komisji Ochrony Pracy, o wypadkowości. Był także i list otwarty do załogi. Niestety, nie wszystkie te pisania udało mi się zachować. Co się zachowało, jest w albumie mojej pracy zawodowej. Na sympozjum naukowe z okazji obchodów dziewięćsetlecia Pragi napisałem referat o historii naszego zakładu. Referat ten o objętości trzynastu stron druku został w całości umieszczony w książce pod tytułem „Dzieje Pragi” wydanej w związku z tą rocznicą.

W roku 1960 „Głos Pracy” zamieścił wywiad ze mną z fotografią pod tytułem „Pół wieku w zakładzie pracy”. A w roku 1970 „Życie Warszawy” dało podobną wzmiankę także z fotografią w ramach cyklu „Warszawskie sylwetki”. Oba wywiady są przechowywane w albumie o mojej pracy.


Pompa FY.


W tym czasie w ramach porannych audycji radiowych dla pierwszej zmiany ukazały się trzykrotne wzmianki i omówienia moich artykułów z gazetki zakładowej.

12 września 1972 roku proszony byłem na spotkanie z dyrekcją i przedstawicielami Samorządu Robotniczego WFP, na którym to wręczono mi dyplom z podziękowaniem za pięćdziesiąt trzy lata pracy w zakładzie z życzeniami dalszego, w dobrym zdrowiu, szczęśliwego życia, a jako odprawę wręczono mi dwa tysiące pięćset złotych. Wysokość pierwszych emerytur wynosiła trzy tysiące siedemnaście złotych.

W dniu mojego odejścia dyrektorem naczelnym był — po dyrektorze inż. Andrzeju Durku — mgr Kazimierz Łoś. Dyrektorem do spraw technicznych był mgr inż. Włodzimierz Oniszk (po inż. Ksawerym Janiszewskim). Sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR był tow. Edward Markowski. Przewodniczącym Rady Zakładowej był tow. Bolesław Chabiera. Przewodniczącym Rady Robotniczej był inż. Stanisław Czadankiewicz, konstruktor. Kierownikiem wydziału mechanicznego WM1 był Tadeusz Groszkiewicz (po inż. Stanisławie Pszczółkowskim).

W siódmym dziesięcioleciu zakład poszedł po uprzednio wytyczonej linii rozwoju. Sytuacja rozwojowa wymagała dokonania zmian i unowocześnienia parku maszynowego i innych urządzeń mogących wpływać dodatnio na stosowanie i ulepszanie nowych konstrukcji i na wydajność pracy. Dzięki wprowadzeniu urządzenia do hartowania indukcyjnego wałów zmieniła się technologia zakładu. Sprowadzono sześć sztuk tokarek sterowanych numerycznie. Uruchomiono automatyczną szlifi erkę do wierteł. Sprowadzono frezarkokopiarkę do obróbki wirników pomp śmigłowych. Wymieniono dużą strugarkę na frezarkę bramową. Zainstalowano piece wgłębne do ulepszania cieplnego stali na wały do pomp. To są ulepszenia, które mają dać widoczne efekty w dziedzinie polepszania wykonania nowo wprowadzonych wzorów pomp. Jednocześnie kontynuowano opracowanie i wdrożenie do produkcji nowych rodzajów pomp zasilających, diagonalnych, śmigłowych, dwu strumieniowych i innych, w tym uruchomiono między innymi produkcję pomp zasilających wysokoprężnych własnej konstrukcji typu 180D40 do wody chłodzącej, za którą otrzymano nagrodę w konkursie Mistrza Techniki. Opracowano całe nowe typoszeregi pomp typu A — ogólnego przeznaczenia i pomp typu FY dla cukrownictwa.


Pompa 20A40.


W roku 1972 na podstawie zarządzenia Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego WFP przejęła istniejący już od 1 kwietnia 1963 roku Centralny Ośrodek Badawczo-Koordynacyjny Pomp, który połączony został w jedną całość z zakładowym biurem konstrukcyjnym w ramach pionu badawczo-rozwojowego WFP. Na jego czele stanął były kierownik COBKP mgr inż. Włodzimierz Oniszk. Jednocześnie WFP uzyskała uprawnienia do koordynacji rozwoju technicznego i produkcji w ramach całej branży pomp w Polsce. Na bazie pionu badawczo-rozwojowego utworzono w roku 1975 Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomp Przemysłowych przy WFP. W roku 1976 OBRPP został usamodzielniony w celu zintensyfikowania rozwoju technicznego wyrobów w innych zakładach branży pompowej. Obecnie podstawową kadrę kierowniczą tego ośrodka stanowią pracownicy przeniesieni z WFP. W dalszym ciągu OBRPP ściśle współpracuje z WFP.

Prawie równolegle z budową nowego zakładu na Żeraniu istniał projekt zorganizowania filii zakładu w Siedlcach i budowy odlewni staliwa WFP w tym samym mieście. Odlewnia miała być wszechstronna: do staliwa, żeliwa i metali nieżelaznych. Odlewnia, którą istotnie wybudowano w 1975 roku, została na polecenie władz nadrzędnych samodzielną jednostką organizacyjną, a filia, którą już zakład posiadał, została przejęta przez kogoś innego.

Zakład otrzymał na filię inny obiekt w Bartoszycach. Filia produkuje małe i średnie detale pompowe. Jak na zakład współpracujący z nami, mieści się za daleko. Bartoszyce mają swoją odrębną dyrekcję oraz wszystkie jakby dublowane działy administracyjne i techniczne. Na pewno oni też mają swoją ambicję stymulującą ich do rozwoju.


Kazimierz Kożuchowski zorganizował ośrodek wczasowy w Różanie. Odszedł z fabryki w 1988 roku ze stanowiska kierownika działu zaopatrzenia.


Dobrze zakład postąpił, że bezpośrednio po uruchomieniu zatroszczył się o sprawy wczasowe i wypoczynkowe, nabywając do tego celu tereny w Różanie. Tereny te szybko znalazły swego opiekuna w osobie nowo przyjętego w roku 1963 kierownika działu gospodarki nieprzemysłowej i spraw socjalnych Kazimierza Kożuchowskiego. Człowieka, który umiał zwalczać trudności — działał, organizował, sam pomagał i stworzył dobry zakładowy ośrodek wczasowo-wypoczynkowy. A jak te wczasy wyglądają, to nieraz opisywała gazetka „Wafapomp”. Jest słońce i woda, są gry i zabawy, i rybki, i grzybki. A były też i zawody wędkarskie „Taaka Ryba”.

Pan Kożuchowski był także do roku 1976 stałym organizatorem kolonii letnich dla dzieci. Dzieci go lubiły. Pamiętał i o trawnikach, i o kwiatkach, i o malowanych na biało krawężnikach. Dalej pracuje jako kierownik sekcji w zaopatrzeniu. Mówiąc tyle o Żeraniu, nieładnie byłoby pominąć obie odlewnie, siedzące jak dwie siostrzyczki na jednym siedlisku przy ulicy Kolejowej 37/39. Kiedy Władysław Ambrożewicz zakładał odlewnię w pierwszych latach XX wieku, dookoła były ogrody, a pod płotami rosły malwy.

Dziś na terenie odlewni pozostała ciasnota i ciężkie warunki pracy. Teren po prostu skurczył
się. To nie to, co w zakładzie na Żeraniu, gdzie sosny, brzozy i gruszki pod oknami rosną. Na Kolejowej jest dużo kurzu i dużo piasku, ale to jest taka specyfi ka odlewni.

W 1968 roku odlewnia na Mińskiej zatrudniała 28 osób. Z powodu walących się szop i niemożności dalszego tam rozwoju dyrekcja WFP zdecydowała o przeniesieniu odlewni kolorowej z Mińskiej do odlewni żeliwa na Kolejową i gruntownej przebudowie i modernizacji pomieszczeń odlewni żeliwa. Roboty były kłopotliwe, bo odlewnia musiała być w ruchu. Był tylko miesiąc urlopowy na roboty.

Magazyn modeli, który był na Kolejowej od lat, przeniesiono na Żerań — nad modelarnię. Przebudowano gmach biurowy na Kolejowej i przerobiono pomieszczenia wnętrz tak, aby na
dole ulokować odlewnię kolorową z Mińskiej.

Nad całym gmachem produkcyjnym odlewni żeliwa podniesiono i wymieniono dach, aby umożliwić założenie nowych suwnic. Wobec tego, że cały proces odlewniczy przeprowadzano w jednym gmachu, konieczne były i inne drobniejsze przeróbki. Stopniowo instalowano niezbędne urządzenia. Aby na dużej hali zyskać miejsce dla formierzy, wybudowano i udźwigowiono oczyszczalnię. Zainstalowano piece z gorącym dmuchem powietrza. W roku 1970 uruchomiono mieszarko-narzucarkę do mas rdzeniowych produkcji NRD. Dokonano przeróbki i modernizacji szatni. Wprowadzono masy formierskie samoutwardzalne. W tym też czasie uruchomiono już uprzednio zainstalowane piece do topienia brązu opalane ropą. W 1971 roku uruchomiono suszarkę piasku formierskiego. Około roku 1973 uruchomiono laboratorium chemiczne i wytrzymałościowe, a w latach 1978-1979 — laboratorium metalograficzne.

Odlewnie przy Kolejowej stanowią integralną część dużego zakładu WFP. Same tworzą jeden organizm — dzieli ich tylko kolor odlewów, a poza tym nic. Mają wspólną radę oddziałową, oddziałową komórkę organizacji partyjnej oraz oddziałowego społecznego inspektora pracy.

Na odlewni jest pomieszczenie na jadalnię. Zupy regeneracyjne załoga otrzymuje przez cały rok i spożywa je w stołówce sąsiedniego zakładu — „Waryńskiego”. Załoga odlewni korzysta też z obsługi lekarskiej w ośrodku zdrowia „Waryńskiego”. Odlewnia posiada gabinet stomatologiczny obsługiwany przez lekarza stomatologa z Żerania. Sprawy wczasowo-rekreacyjno-sanatoryjne pracowników odlewni są załatwiane w WFP na Żeraniu.

Jak widać, zrobiono bardzo dużo. Zakład od strony technicznej unowocześniono. Produkcja odlewni w ostatnich latach przekracza dwa tysiące ton odlewów pompowych. Dalszy rozwój hamuje brak terenu. Rzuca się w oczy zupełny brak praktykantów. Nie ma chętnych uczniów, a w naszej szkole nie ma klasy odlewniczej. Poważnym kłopotem w ostatnich latach jest wielki ubytek ludzi i to najlepszych fachowców — wielu wychowanków Ambrożewicza, przeszło na emeryturę.


Z lewej: Stanisław Czadankiewicz łączył pracę na stanowisku konstruktora z działalnością w samorządzie terytorialnym. Z prawej: Edward Markowski, I sekretarz KZ PZPR.


Odeszli tacy fachowcy, jak: Leopold Andrusiewicz — formierz, pracował 49 lat, Stanisław Jakubczyk — formierz, pracował 55 lat, Marian Cieślak — formierz, pracował 45 lat, Edward Gus — mistrz, pracował 45 lat, Alfred Kuzka — formierz, pracował 42 lata, Henryk Pierzchała — formierz — brąz, pracował 45 lat, Stefan Urbanek — formierz, pracował 45 lat, Zygmunt Morawski — formierz, pracował 43 lata, Aleksander Kruk — formierz, pracował 45 lat, Antoni Przybylski — formierz, pracował 40 lat, Aleksander Wierzbicki — mistrz, pracował 35 lat, Edward Białończyk — formierz, pracował 35 lat, Wacław Nowakowski — mistrz, pracował 44 lata.


Z lewej: Bolesław Chabiera został szefem Rady Zakładowej po Barbarze Rosickiej. Z prawej: Tadeusz Groszkiewicz został przyjęty do pracy w WFP w grudniu 1956 roku.


Pierwszym kierownikiem i mistrzem zarazem w odlewni kolorowej na Mińskiej od upaństwowienia aż do przeniesienia na Kolejową był Antoni Rakowski. Doskonały fachowiec, dobry organizator i lubiany współpracownik. Mieszkał w Ursusie, a ponieważ narzekał już i na lata, i na wiekowe dolegliwości, wolał być bliżej domu i zgłosił się do pracy w Zakładach Mechanicznych „Ursus”.


inż. Stanisław Pszczółkowski.


Kolejni kierownicy połączonych odlewni: Kazimierz Pawiński, inż. Mieczysław Świderski, Władysław Madej, Zygmunt Plutecki, inż. Stanisław Pszczółkowski, Antoni Wsół, inż. Włodzimierz Majorkiewicz (od 1979 roku).

Mistrzowie odlewni już niepracujący: Julian Witkowski (do 1958 roku), Edward Gus, Aleksander Wierzbicki, Leonard Łabęda, Eugeniusz Witecki.

Mistrzowie pracujący w roku 1980:
Marian Sztabiński, Wacław Żak, Tadeusz Batory, Wiesław Kozłowski, Wacław Nowakowski, Bolesław Kozerski (starszy mistrz, kierownik magazynu modeli na Żeraniu), Tadeusz Witkowski (od 1962 roku) — kierownik komórki planowania, Władysław Pisarek (od 1962 roku) — kierownik komórki remontowej, Jerzy Bakanowski — kierownik komórki transportowej.

Wypada tu powiedzieć, że można organizować, produkować, modernizować, ale wypada też powiedzieć, że robią to ludzie. Ludzie ofiarni. Ludzie zakład kochający. Ludzie, których można nazwać zakładowymi patriotami. Rok 1978. Siódmy jubileusz. WFP obchodziła pięknie i uroczyście swoje siedemdziesięciolecie. Chociaż w zasadzie przyjęta jest data 15 sierpnia 1908 roku, to jeżeli chodzi o dzień i miesiąc, uroczystości zwykle się przesuwają. Tak było i w tamtym roku. Pierwotnie ustalono datę na połowę października, ale z konieczności została ona ekstra przyspieszona i obchód odbył się 26 września 1978 roku.


Stefan Lipiński (pierwszy od prawej) w gronie emerytowanych pracowników WFP.


Tego dnia wybrałem się na normalne odwiedzenie zakładu, tak jak to robiłem przedtem. Dochodząc, zauważyłem, że zakład przybrano na czerwono i na biało, czyli widać, że to właśnie dziś. Większa grupa pracowników z dyrekcją na czele oczekiwała na przybycie wyższych władz państwowych, partyjnych i związkowych.

Obchód odbył się na dużej hali, gdzie zebrało się kilkaset osób: pracowników, emerytów i gości. Bardzo dużo splendoru dodała obchodowi orkiestra wojskowa, która rozpoczęła uroczystość od odegrania Hymnu Narodowego i Międzynarodówki.

Po przemówieniach przedstawiciela resortu i dyrektora zakładu inż. Mariana Kosińskiego oraz przedstawiciela załogi kilkunastu pracownikom wręczono odznaczenia państwowe. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski otrzymali między innymi: emeryt inż. Stefan Lipski i rencistka Julia Gniadek — pracowała od roku 1952.

Po zakończeniu części oficjalnej na hali zebrani wyszli przed fronton gmachu biurowego, na ścianie którego odbyło się odsłonięcie tablicy pamiątkowej ku czci Aleksandra Kowalskiego — „Olka”, zasłużonego działacza robotniczego i związkowego, wychowawcy młodego pokolenia, współzałożyciela Związku Walki Młodych. Odsłonięcia tablicy dokonał i okolicznościowe przemówienie wygłosił I sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR tow. Alojzy Karkoszka. Uroczystość zakończyła orkiestra odegraniem paru ludowych melodii.

Uroczystość jubileuszowa była piękna, a uroczystości piękne pozostają w pamięci nie tylko tych, którzy jubileuszy przeżyli kilka, ale także i tych, dla których jest on pierwszy. Ma im świecić przykładem, na którym powinni kształtować swoją pozycję zawodową.


Z lewej: Leopold Andrusiewicz – 50lat w odlewni. Z prawej: Marian Cieślak – formierz z 45letnim stażem pracy.


 

„Szóste dziesięciolecie” – Józef Raczko


Szóste dziesięciolecie


Trwały już intensywne działania w kierunku budowy nowego zakładu. Rolą członków Komitetu Budowy Nowego Zakładu było czuwanie nad tym, aby inicjatywy włożone przez nich do samego projektu i do wykonania nie były wypaczone. Należy zaakcentować rolę w Komitecie inżyniera Łazarkiewicza, który — jako wybitny umysł konstruktorski — dał z siebie wszystko, aby niczego w projekcie i w wykonaniu nie opuścić i nie zaniedbać. Z inżynierem Łazarkiewiczem w okresie budowy nowej siedziby fabryki współpracował inż. Mieczysław Stępniewski, zastępca i przewidziany następca inżyniera Łazarkiewicza. Wniósł on wiele wysiłku i myśli twórczej w czasie budowy. Szczególnie zajmowała go stacja prób. Walczył o to, aby ta część zakładu wykonana była pod szerokim kątem praktycznej użyteczności. Do tej dwójki należy dołączyć inżyniera Kabałę, który jako członek Komitetu odegrał szczególną rolę. Z nim się liczono. Wszędzie był, wszystko widział praktycznymi oczami kierownika rozruchu, a później kierownika działu głównego mechanika. W Komitecie Budowy bardzo ważną rolę odgrywał Stanisław Grossinger. Pomagała mu pełniona funkcja sekretarza POP. Uważam, że można o nim powiedzieć, że z tej roli w Komitecie wywiązał się dla zakładu dobrze. W roku 1960 rozpoczęto realizację inwestycji na Żeraniu Wschodnim, przy ulicy Odlewniczej 1.

Sprawę budowy nowego obiektu przejęła służba inwestycyjna, której dyrektorem został tow. Leon Lenobel. Powołano Dyrekcję Zakładu w Budowie. Po jej likwidacji dyrektor Lenobel powołany został na dyrektora do spraw ekonomicznych na Żeraniu.


Dawny frontowy żołnierz Leon Lenobel był dyrektorem Zakładu w Budowie, a po uruchomieniu fabryki na Żeraniu został zastępcą dyrektora WFP ds. ekonomicznych.


Wspomnieć trzeba o dużych zasługach dla zakładu w okresie budowy i w dalszych latach
głównego specjalisty do spraw inwestycyjnych inż. Janusza Walczyńskiego. Na Grochowskiej był przez pewien okres głównym inżynierem. Z tego stanowiska został powołany przez dyrektora inż. Dolińskiego do organizującej się Dyrekcji Zakładu w Budowie. Inżynier Walczyński lubił budować, brał też czynny udział w powstaniu zakładowego Domu Profilaktyczno-Wypoczynkowego w Złockiem koło Muszyny. Zmarł po parotygodniowej chorobie 14 lipca 1980 roku.

Na Żeraniu, zgodnie z projektem, równocześnie z fabryką miał powstać wydział odlewni. Jednak ze względów deglomeracyjnych projekt w tej części nie został zatwierdzony. Odlewnię miano budować w Siedlcach.

Od 1957 do 1963 roku, a więc przez cały okres budowy nowego zakładu, byłem przewodniczącym Rady Robotniczej. Z tytułu sprawowanej funkcji brałem udział w pracach przygotowawczych, naradach i konferencjach. Warto tu dodać, iż wszystkie te poczynania w kierunku budowy gorąco popierała cała załoga, widząc w tym potrzebę rozwoju produkcji, jak i poprawę warunków pracy.


Wacław Tarnowski (z prawej) był mistrzem nauki zawodu.


Poczynania Komitetu i osób z nim współpracujących uwieńczone zostały pełnym sukcesem.
Budowę nowego zakładu rozpoczęto w roku 1960. Postępowała bardzo szybko. W dniu l maja 1961 roku, kiedy już miał odejść na Żerań inżynier Kabała, dyrekcja poleciła mi pełnienie obowiązków kierownika wydziału mechaniczno-montażowego na czas nieokreślony — czekano na inż. Jerzego Paszewina, który miał przyjść na to stanowisko. W tym czasie ustąpił dyrektor inż. Władysław Tarnowski, a przyszedł dyrektor Wiesław Zahaczewski.


Mieczysław Stępniewski w 1958 roku porzucił pracę na Politechnice Warszawskiej dla WFP


Na wiosnę 1962 roku kierownikiem rozruchu nowego zakładu został inż. Jerzy Kabała. Był to wybór słuszny i szczęśliwy. Na Grochowskiej był kolejno głównym mechanikiem, kierownikiem wydziału mechaniczno-montażowego, szefem produkcji. Był wielkim praktykiem i znakomitym znawcą przedmiotu produkcyjnego. Znakomicie znał się na obrabiarkach, nawet na najnowszych. Zresztą wkrótce pokazał, że dobrze sobie radzi. Roboty się nie bał i nie wstydził, a często sam pomagał innym wspólnie ze swoim mistrzowskim zespołem, do którego doszedł Franciszek Sitek.


Jerzy Kobała okazał się najlepiej przygotowanym fachowcem do kierowania rozruchem nowego zakładu na Żeraniu Wschodnim.

Jerzy Kobała okazał się najlepiej przygotowanym fachowcem do kierowania rozruchem nowego zakładu na Żeraniu Wschodnim.


Budowa szła bardzo szybko. Przeszedłem na Żerań jako pierwszy z nadzoru, w charakterze starszego mistrza, w maju 1962 roku, a w czerwcu została uruchomiona przez inżyniera Kabałę pierwsza maszyna tokarska — karuzelówka KCF. Wtedy już stały na stanowiskach małe tokarki i duża wiertarka ramienna. W tym samym roku przeniesiono z Grochowskiej biura i administrację. Załoga otrzymała nowe obszerne hale produkcyjne i nowoczesną, najbardziej wzorowo urządzoną stację prób w kraju. Nie było żadnego porównania z Grochowską. Chociażby suwnica ręczna tam i mechaniczna tu. Szatnie tam i szatnie tu. Jest zmechanizowany transport wewnętrzny, jest na ogół dobre oświetlenie. Są drogi asfaltowe, duże szatnie i natryski. Jest estetyczna stołówka, choć za mała.


Fabryka na Żeraniu.


Pojawiła się nadzieja, że jeśli zakład dojdzie do pełnego wyposażenia, będzie najnowocześniejszym w kraju i jednym z najnowocześniejszych w Europie. I to pracującym w oparciu o własną, doskonałą dokumentację. Ale pamiętajmy, że nowy zakład wyrósł z tradycji małego zakładu mechanicznego. Odbył prawie sześćdziesięcioletnią drogę znaczoną pracą ludzi ambitnych i ofiarnych, patriotów zakładowych.

Nowy zakład oparł swoją produkcję o bogatą wiedzę konstruktorską, o jego bogatą myśl praktyczną. Czy jest możliwe ocenienie dorobku pompowego bez starego zakładu? Przecież tyle go było. W warszawskiej stacji filtrów, w wodociągach we Lwowie, Katowicach, Maczkach, w kanalizacji w Warszawie, melioracji na Pomorzu, elektrowniach Ostrołęka, Łódź, Turów, Adamów, Halemba, Łagisza, w chemii w Płocku, Puławach, Tarnowie i wielu innych miejscach. Kto by je policzył?

Inżynier Łazarkiewicz cały dorobek zostawił w pompach, w rysunkach, w książkach i w ludziach, którzy z nim współpracowali i słuchali go. Był wychowawcą wielu inżynierów, specjalistów z zakresu pomp. Byli wśród nich: inż. Mieczysław Witkowski, mgr inż. Zygmunt Froehlke, mgr inż. Janusz Witkowski, mgr inż. Bogusław Lato, mgr inż. Sławomir Kazimierczuk, mgr inż. Eugeniusz Skowroński, mgr inż. Ryszard Grabowiec, mgr inż. Tadeusz Grochowski, mgr inż. Andrzej Janson, mgr inż. Stanisław Jaźwiński, inż. Stanisław Płatek, technik mechanik Marceli Kuzyna.


Marceli Kuzyna stał przy desce kreślarskiej w WFP przez 33 lata.


Wspomniałem osobę inżyniera Łazarkiewicza dlatego, aby sobie móc odpowiedzieć na pytanie: ilu było w starym zakładzie ludzi, może nie tak wspaniałych jak inżynier Łazarkiewicz, ale ofiarnych, przykładnych i uczciwych? Ludzi, którzy wychowywali siebie i innych. Ludzi, którzy poświęcili wiele, aby zakład miał wiele. Miłość do zakładu jedną miarą sięmierzy i dla tego, który jest na wysokim szczeblu, i dla tego, który stoi na niskim.


Eugeniusz Siury – zastępca dyrektora WFP ds. technicznych w latach 1963 – 1967.


Zasłużonych było wielu, ale wielu już odeszło. Dziś są młodzi i już dziś widać, że zarazili się miłością do zakładu, do Warszawskiej Fabryki Pomp.

22 lipca 1963 roku, dzień Święta Narodowego, był dla Warszawskiej Fabryki Pomp dniem historycznym. Oddany został nowy zakład na Żeraniu. Na hali wyrobów gotowych odbyła się uroczysta akademia z bogatym programem artystycznym. Rozpoczął się nowy, trzeci etap w historii zakładu.


Dyrektor Wiesław Zahaczewski kierował fabryką w przełomowym dla niej okresie przeniesienia produkcji dla wielkiej fabryki na Żerań i wdrożenia licencyjnych pomp zasilających.


Gdy uruchomiono nowy zakład, wiceministrem przemysłu ciężkiego był mgr inż. Zdzisław Nowakowski. Dyrektorem Zjednoczenia Przemysłu Budowy Maszyn Ciężkich „Chemak” był inż. Jerzy Dickman. Dyrektorem naczelnym WFP był tow. Wiesław Zahaczewski.

Dyrektorem do spraw technicznych był inż. Eugeniusz Siury. Dyrektorem do spraw ekonomicznych był tow. Leon Lenobel. Głównym księgowym był Bolesław Uniowski. Kierownikiem rozruchu nowego zakładu był inż. Jerzy Kabała. Sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR był inż. Ksawery Janiszewski. Przewodniczącym Rady Zakładowej i kierownikiem szkolenia zakładowego był Jerzy Karniewski.

Szefem produkcji był inż. Sulimir Stanisław Żuk. Kierownikiem wydziału mechanicznego był inż. Mieczysław Witkowski. Kierownikiem wydziału montażu był inż. Jerzy Paszewin. Głównym technologiem był inż. Tadeusz Sieklicki ze swoimi współpracownikami: inż. Tadeuszem Szuwarem i Robertem Pałaszyńskim. Głównym konstruktorem był inż. Szczepan Łazarkiewicz, a jego współpracownikiem — mgr inż. Mieczysław Stępniewski. Gospodarką narzędziową kierował inż. Stefan Lipski. Głównym mechanikiem był inż. Jan Szczepański.


Inżynier Mieczysław Witkowski za konstrukcję układu hydraulicznego pompy 40R95 przeznaczonej do transportu płodów rolnych otrzymał patent.


Skończyły się kłopoty stare, a zaczęły się nowe. Pierwszoplanowym problemem była sprawa kadr. Już w pierwszym roku po upaństwowieniu dał się zauważyć poważny przyrost produkcji, ale też powstawał problem kadr i szkolenia.

Dyrekcja i czynniki społeczne dość energicznie do tej sprawy podeszły i czyniły wszystko, aby nie tylko stan załogi utrzymać, ale go powiększyć, mając na uwadze potrzeby nowego zakładu. Powstała myśl organizacji szkolenia wewnątrzzakładowego albo szkoły zawodowej. Sprawa ta została rozwiązana dopiero przy przenoszeniu zakładu na Żerań.


Po odejściu z WFP Mieczysław Stępniewski wrócił na Politechnikę Warszawską.


Dla zapewnienia stałego dopływu kadr uruchomiono w roku 1962 przyzakładową Zasadniczą Szkołę Zawodową. Pierwszy rok jej działalności odbywał się w opróżnionym budynku zakładu na Grochowskiej. Roboty ręczne odbywały się na hali montażowej. Już w drugim roku szkoła została przeniesiona do baraku na Saską Kępę, na ulicę Zwycięzców. Nie było możliwości wstawienia tam obrabiarek i dlatego klasy maszynowe miały zajęcia w baraku po budowie na terenie WFP na Żeraniu. Kierownikiem szkolenia zawodowego w zakładzie był wtedy Jerzy Karniewski. Pierwsi absolwenci z klasy tokarskiej i ślusarskiej przyszli do pracy do zakładu w l965 roku. Zakład i kierownictwo szkoły mocno walczyły o budowę nowej szkoły na Bródnie. Zbudowano ją w 1969 roku przy ulicy Łabiszyńskiej. Szkoła jest piękna, nowoczesna. Zakład sprawuje nad nią dobrą opiekę. Tylko uczniów mało, a absolwentów dla zakładu jeszcze mniej.

Pracowałem dwa lata jako nauczyciel zawodu w Zasadniczej Szkole Zawodowej WFP. Potem wróciłem na wydział mechaniczny WM1 na Żerań. Mnie, wychowanemu na warsztacie, praca w szkole nie odpowiadała.

W roku 1963 zebranie załogi wybrało mnie przez aklamację na zakładowego społecznego inspektora pracy i tym samym zostałem członkiem Prezydium Rady Zakładowej. Funkcję inspektora sprawowałem przez dziewięć lat, czyli trzy kadencje — od kwietnia 1963 do 12 maja 1972 roku. Byłem drugim od upaństwowienia społecznym inspektorem pracy. Rekordu nie pobiłem, bo mój poprzednik, kolega Józef Krasnodębski, utrzymał się na tym stanowisku przez cztery kadencje, od roku 1951 do 1963.

W okresie pełnienia funkcji społecznego inspektora pracy przeszedłem szereg kursów i szkoleń: okręgowych w Warszawie oraz związkowych wyjazdowych w Karpaczu i w Węgierskiej Górce, gdzie byliśmy we dwóch z Eugeniuszem Popławskim. Na kursie w Karpaczu byłem dwukrotnie. Ostatnim moim szkoleniem był kurs PCK dla komendantów społecznych zespołów sanitarnych w maju 1968 roku.

W czasie pracy w szkole przyzakładowej ukończyłem kurs BHP organizowany przez władze szkolne dla szkół zawodowych. Organizatorem była Komisja Weryfikacyjna przy Kuratorium Okręgowym m.st. Warszawy. Po egzaminie Kuratorium wydało mi odpowiednie zaświadczenie podpisane przez kuratora okręgowego i przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej i Egzaminacyjnej.W roku 1964 zostałem odznaczony srebrną odznaką Związku Zawodowego Metalowców, a w 1966 — złotą.

1 kwietnia 1963 roku powołano Centralny Ośrodek Badawczo-Konstrukcyjny Pomp. Pocieszającym objawem w tym czasie był także poważny przyrost członków Koła Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Mechaników Polskich (SIMP). Liczyło ono już trzydziestu inżynierów i piętnastu techników. Koło SIMP powstało w roku 1961 — początkowo miało trzynastu członków.


Andrzej Durek – dyrektor WFP w latach 1969 – 1971.


W żerańskiej Warszawskiej Fabryce Pomp w latach 1963–1970 nastąpił burzliwy wzrost produkcji. W lipcu 1963 roku, na przełomie półrocza, Konferencja Samorządu Robotniczego po raz pierwszy podniosła zadania planu przyrostu produkcji na rok 1964 z 25 do 55 procent, czyli do sumy globalnej 95 milionów złotych.

Jak podawał mgr inż. Andrzej Durek, ówczesny dyrektor naczelny WFP, w okresie od 1963 do 1968 roku produkcja globalna wzrosła o 511 procent, a zatrudnienie ogółem o 263 procent. W starym zakładzie wartość globalna produkcji wahała się w granicach 20-30 milionów złotych rocznie. Na Żeraniu nastąpił więc wzrost prawdziwie wybuchowy.


000132

Produkcja w latach 1963-1969.


Jednocześnie ze wzrostem ilościowym nastąpiło gwałtowne zwiększenie asortymentu produkowanych pomp. W ramach zatwierdzonej specjalizacji rozszerzył się znacznie wachlarz pomp w oparciu o myśl techniczną zakładowego biura konstrukcyjnego. W okresie 1963-1968 wdrażano do produkcji rocznie od piętnastu do dwudziestu pięciu nowych rozwiązań konstrukcyjnych. Fabryka specjalizowała się w produkcji pomp o dużym gabarycie, ciężarze i wydajności.

Fabryka dostarczała swoje wyroby niemal dla wszystkich gałęzi przemysłu i gospodarki krajowej, rozszerzając nieustannie swoją produkcję, szczególnie dla potrzeb chemii i energetyki.

Bardzo poważnym osiągnięciem techniczno-produkcyjnym było opanowanie produkcji chyba najtrudniejszych technologicznie pomp wysokoprężnych zasilających do bloków energetycznych 125 i 200 megawatów.  Na dwie typowielkości głównych pomp zasilających i jedną wstępną zakupiona została licencja zagraniczna. Jednocześnie rozpoczęto prace nad opanowaniem produkcji pomp zasilających własnej konstrukcji.

Zaawansowanie technologiczne pozwalało zwiększać udział produkcji grupy „A” — produkcji
o charakterze inwestycyjnym. W roku 1965 produkcja grupy „A” wynosiła 59,1 procent, w 1968 — 65 procent, a w 1970 — 80 procent.


Oprócz tradycyjnych już odbiorców pomp, jak cukrownictwo i gospodarka komunalna, Warszawska Fabryka Pomp zaczęła zaopatrywać inne szybko rozwijające się gałęzie gospodarki narodowej, jak energetyka, chemia, przemysł ciężki, rolnictwo. Opracowano konstrukcję i opanowano produkcję wielkich pomp do wody chłodzącej, niezbędnych dla wielkich zakładów energetycznych, jak Turów, Konin, Łagisza, Halemba, Siersza, Pątnów i innych.

Te pompy to:

1. Pompa diagonalna pionowa 120D40 do obiegu chłodzącego bloku energetycznego o mocy 200 megawatów, wydajności 13 500 metrów sześciennych na godzinę, wysokości podnoszenia 22 metry słupa wody, prędkości obrotowej 490 obrotów na minutę i mocy silnika napędowego — tysiąc kilowatów.

Pompa 120D40.

2. Pompa diagonalna pionowa 140D40 do obiegu chłodzącego bloku 125 megawatów.
Wydajność — 17 500 metrów sześciennych na godzinę. Wysokość podnoszenia — 23 metry słupa wody. Prędkość obrotowa — 490 obrotów na minutę. Moc silnika — 1250 kilowatów.

3. Pompa śmigłowa pionowa PR75R (180P20) z regulowaną wydajnością przez zmianę kąta ustawienia łopatek wirnika. Wydajność – 28 350 metrów sześciennych na godzinę. Wysokość podnoszenia — 8,6 metrów słupa wody. Prędkość obrotowa — 365 obrotów na minutę. Moc silnika — tysiąc kilowatów. Ciężar agregatu z silnikiem — 43 500 kilogramów.


W tym okresie produkowano już pompy pionowe wielostopniowe do kondensatu. W celu stałego podnoszenia poziomu technicznego produkowanych pomp prowadzono w Warszawskiej Fabryce Pomp zakrojone na szeroką skalę studia i prace badawcze.

Biuro konstrukcyjne przez cały okres istnienia zakładu było twórcą prawie wszystkich nowoczesnych konstrukcji pomp. Tu powstały konstrukcje skomplikowanych technicznie pomp diagonalnych i śmigłowych o dużej wydajności, do wody chłodzącej kondensatory turbin, pomp kondensatu podstawowego, pomp zasilających wysokoprężnych, pomp wody gorącej (do 250 stopni Celsjusza), pomp dwustrumieniowych o dużej wydajności itp.

Między innymi dzięki twórczej działalności biura konstrukcyjnego asortyment produkowanych w WFP pomp został tak wzbogacony, że nasz zakład stał się liczącym w Europie producentem. Pozwoliło to w wielu przypadkach na wyeliminowanie importu skomplikowanych technicznie pomp oraz na ich eksport.

Dla przykładu, obecne potrzeby krajowej energetyki pokrywane są praktycznie wyłącznie pompami produkcji WFP, co jest dużym postępem w porównaniu do lat 50., w których to główne pompy dla energetyki pochodziły z importu.

W latach 60. i 70. w związku z budową nowego zakładu na Żeraniu następował systematyczny i dynamiczny rozwój biura konstrukcyjnego, które stale poszerzało zakres działalności. Poza opracowywaniem konstrukcji pomp zintensyfikowano prace badawcze niezbędne dla rozwoju asortymentu i unowocześniania konstrukcyjnego.

Podstawowa kadra kierownicza biura konstrukcyjnego w nowym zakładzie to wymienieni wcześniej wychowankowie i współpracownicy inż. Szczepana Łazarkiewicza. Godnie kontynuowali oni dzieło Wielkiego Konstruktora.


Główni konstruktorzy WFP, rozpoczynając od upaństwowienia w 1950 roku

Główni konstruktorzy WFP, rozpoczynając od upaństwowienia w 1950 roku


Rok 1968. Szósty jubileusz — tym razem sześćdziesięciolecia zakładu — obchodzony był uroczyście na akademii w dniu Święta Narodowego 22 Lipca 1968 roku. Akademia odbyła się w teatrze „Komedia” przed wykupioną dla załogi wesołą sztuką.

Warszawska Fabryka Pomp idzie naprzód do następnego jubileuszu i będzie szła naprzód,
ale nie może też zapominać, że wyrosła z tradycji i z pracy zanikających już pokoleń ludzi.


Z lewej Barbara Rosicka, starsza ekonomistka, była jedyną kobietą w WFP, która pełniła funkcję przewodniczącej Rady Zakładowej. W środku Kazimierz Orlik, który pracował w WFP 28 lat, związał się z działem kontroli jakości. Z prawej Henryk Monarski (Mondszajn) odszedł na emeryturę w wieku 77 lat.


 

„Piąte dziesięciolecie” – Józef Raczko


„Piąte dziesięciolecie”


Rok 1950 przyniósł nam upaństwowienie zakładu. Fakt ten zmienił cały układ stosunków zarówno organizacyjnych, jak i międzyludzkich.

Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski otrzymały Tymczasowy Państwowy Zarząd Przymusowy pod nadzorem Stołecznego Zarządu Przemysłu Terenowego. Niedługo potem zmieniły nazwę na Warszawska Fabryka Pomp — Przedsiębiorstwo Państwowe.
Odlewnia Ambrożewicza przeszła pod zarząd państwowy w 1949 roku, a odlewnia Dyjasińskiego — w 1951. W 1955 roku obie odlewnie zostały przejęte przez Warszawską Fabrykę Pomp i weszły w jej skład.


Zasadniczym problemem po upaństwowieniu były sprawy płacowe. Od początku zakładu
pracowaliśmy w systemie dniówkowym, a teraz mieliśmy przejść na akord. Dłuższe narady na ten temat z ówczesnym pierwszym państwowym dyrektorem zakładu inż. Mazurkiewiczem (dyrektorem z mianowania, przyszedł z cukrownictwa) pozwoliły ustalić, iż pierwszy poziom akordu będzie się opierał na wysokości 80 procent czasu robót, jaki podawaliśmy uprzednio na kartach dniówkowych. Różnie z tym bywało. Na czele komórki technologicznej stanął były pracownik teatralny, który na scenie kurtyny przesuwał lub podnosił. Mieliśmy z nim tysiące nieporozumień. Zdarzało się też, że go pracownik popędził i oknem z biura uciekał. I to się nazywał kalkulator!

W tym okresie stosunki międzyludzkie były bardzo złe. Zaczęło przybywać maszyn. Duża strugarka, długie tokarki „Poręba”, nowa wytaczarka, nowa piła, nowa wiertarka pozwalały poważnie zwiększyć produkcję i gabaryty pomp. Problemem dla nowej administracji stała się sprawa powiększenia, a w zasadzie przedłużenia budynku produkcyjnego. Tak, aby za stacją prób powstała nowa hala montażu, a dotychczasowa hala byłaby halą obróbki.

Przedłużenie hali ułatwiłoby montaż pomp głębinowych składanych z dwunastu, piętnastu i więcej wałów. Ten montaż wymagał stanowiska o długości 30-40 metrów. Bywało i tak, że pompa zajmowała długość podwórza i całego prawie budynku. Warunki do przedłużenia hali były i wykonano to.


Po raz pierwszy po upaństwowieniu naszego zakładu 1 Maja obchodzony był w 1951 roku. Nie było akademii, ale była masówka i przemarsz do Śródmieścia na pochód. Tego dnia otrzymałem Dyplom Uznania za trzydziestojednoletnią pracę w zakładzie z pieczęcią z napisem: „Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski. Zarząd Państwowy”. Podpisał go przewodniczący Rady Zakładowej Stanisław Chłopecki i sekretarz partii Władysław Małecki.
Obok stempla: „Za dyrektora” był nieczytelny podpis.

Dyplom był ręcznie robiony, ozdobnie rysowany, pięknie kaligrafowany, z misterną obwolutą dookoła. W górnych narożnikach narysowano dwa symbole naszej produkcji: dwie różniące się od siebie małe pompy odśrodkowe. Dyplom był dziełem rąk pana Stefana Gryczmańskiego — pracownika biura konstrukcyjnego. Był w ogóle pierwszym dyplomem wydanym po upaństwowieniu. Przed upaństwowieniem dyplomów nie wydawano. Stanowi on jedną z moich najprzyjemniejszych pamiątek.

Właściwe jest przypomnieć o narodzeniu się inicjatywy nagradzania pracowników za dobrą robotę, za przodownictwo, za przykładną pracę, za wynalazczość itp.

Po upaństwowieniu zakładu w dniu 18.VIII. 1950 r. otrzymałem świadectwo od byłego właściciela zakładu — inżyniera Twardowskiego. Oto jego pełna treść:


Ob. Raczko Józef rozpoczął pracę w naszych zakładach jako praktykant tokarski 9.01.1920.
Po ukończeniu 3-letniej praktyki pracuje jako tokarz na robotach precyzyjnych do dnia dzisiejszego; jest on wykonawcą pierwszorzędnej wartości tak pod względem wykonania, jak i najkrótszego czasu obróbki danej mu części maszyny. Pragnęlibyśmy, aby pan Raczko pracował w dalszym ciągu w naszych zakładach, dając przykład, jak należy wykonywać swój zawód.


W chwili upaństwowienia majstrem całego warsztatu był pracujący od 1911 roku ślusarz Wincenty Piotrowski. Niestety, był on od szeregu lat chory na cukrzycę, która szybkimi krokami stan jego zdrowia pogarszała tak dalece, że wkrótce po upaństwowieniu odszedł.

Wtedy to na kierownika wydziału powołano inż. Jerzego Kabałę. Był na Grochowskiej głównym mechanikiem i kierownikiem całego wydziału obróbki i montażu. Lubił pompowy profil, dobierał sobie ludzi solidnych. Wypuszczał dużo dobrych pomp. Plany wykonywał, chociaż warunki były trudne, a nawet bardzo trudne. Zasłużył się zakładowi. Był inicjatorem powołania dwóch podległych mu pracowników na mistrzów. Jednym został ślusarz Arseniusz Szewcow, który powrócił z wojny, a drugim ja. To był rok 1955. W 1957 zostałem starszym mistrzem. Po tych przemianach wydział wszedł na właściwą drogę organizacyjną.


Z lewej inżynier Jerzy Kobała, który opanował chaos, jaki zapanował w fabryce po upaństwowieniu. Z prawej Arseniusz Szewcow w 1953 roku został mistrzem na Grochowskiej.


Zakład, chociaż w bardzo skromnych warunkach, produkował pompy coraz nowsze i coraz większe. Po skromnych przedwojennych początkach w 1954 roku podjęto na większą skalę produkcję pomp diagonalnych. Pierwsze z nich, typu D12G i D17G o wydajności 210 i 300 metrów sześciennych na godzinę, zostały wykonane dla Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji w Katowicach i przeznaczone do wydobywania wody ze studzien głęboko wierconych. Działo się to w okresie ostrego braku wody na Górnym Śląsku.

Jak mówił inżynier Łazarkiewicz, w tym samym roku przyjęto zamówienie na pierwsze pompy diagonalne o dużej wydajności dla energetyków, przeznaczone do chłodzenia kondensatów. Były to pompy typu D40/80 o wydajności czterech tysięcy metrów sześciennych na godzinę dla elektrowni w Ostrołęce. Były jednymi z pierwszych pomp dla energetyki, których produkcję w dalszych latach znacznie rozwinięto ilościowo i asortymentowo.

Do transportu mieszaniny ziemniaków z wodą został zaprojektowany i wykonany nowy typ pompy N22/20 TR. Od tego czasu, tj. od roku 1955, przemysł ziemniaczany stał się obok przemysłu cukrowniczego głównym odbiorcą pomp małej i średniej wielkości.


Arseniusz Szewcow przebył szlak bojowy od Lenino do Berlina. Wiódł on przez Warszawę.


W roku 1956 rozpoczęto produkcję pomp obiegowych jedno-i wielostopniowych do wody o temperaturze do 150 stopni Celsjusza dla sieci centralnego ogrzewania.

Ze względu na stale wzrastające zapotrzebowanie na pompy do ścieków w roku 1957 rozpoczęto na większą skalę produkcję pomp ściekowych o osi pionowej. Układ ten, z wielu względów korzystny, przyjął się powszechnie tak, iż w następnych latach zaszła potrzeba opracowania nowego typoszeregu tych pomp o wydajności do 3600 metrów sześciennych na godzinę. W 1958 roku wpłynęły pierwsze zamówienia na pompy w ramach kompletnych dostaw dla cukrowni na eksport. Najpierw dla Związku Radzieckiego i Iranu, a w latach następnych dla wielu innych krajów. Ministerstwo Przemysłu Rolno-Spożywczego, w ramach którego pracował nasz zakład, uznało, że zapotrzebowanie na pompy dla przemysłu spożywczego, a szczególnie cukrownictwa, jest tak wielkie, że zakład nasz powinien produkować jedynie na potrzeby tego przemysłu, a jeżeli przemysł ciężki potrzebuje większej ilości pomp dla innych gałęzi gospodarki, niechaj buduje sobie nowy zakład.

Ta koncepcja była dla nas nie do przyjęcia.

W roku 1957 urzędujący sekretarz POP tow. Stanisław Grossinger i dyrekcja zakładu zajęły stanowisko słuszne i zdecydowane, uważając, że: „zakład winien nadal utrzymać asortyment pomp cukrowniczych i innych z profilu przemysłu spożywczego oraz pójść dalej na wszechstronną produkcję nowych opracowań do różnych celów i wymogów oraz o większych gabarytach i dla szerszej rzeszy odbiorców łącznie z eksportem. Zakład jest predestynowany do tego, aby być najnowocześniejszym zakładem produkcyjnym pomp dla kraju i na eksport i jednym z najnowocześniejszych w Europie, produkującym pompy w oparciu o własną dokumentację i wychowaną przez siebie wysoko wyspecjalizowaną kadrę”.

Słowa te przemówiły i zdecydowano o powołaniu Komitetu Budowy Nowego Zakładu.


Na posiedzenia Komitetu stale była zapraszana i wielce była mu pomocną tow. Helena
Biernacka — członek egzekutywy POP w WFP, a jednocześnie pracownik etatowy Komitetu
Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Komitet rozpoczął działanie od opracowania memoriału do władz rządowych i partyjnych zawierającego głębokie uzasadnienie potrzeby budowy nowego zakładu z lokalizacją w Warszawie z uwagi także na to, że istniejący zakład posiada kadrę konstrukcyjną i produkcyjną z wieloletnim doświadczeniem w dziedzinie budowy pomp. Komitet pracował dwukierunkowo: po linii administracji przemysłowej, aby uzyskać przeniesienie zakładu z resortu rolno-spożywczego do resortu maszynowego oraz po linii partyjnej w celu uzyskanianowej lokalizacji dla fabryki w Warszawie.


Inżynier Janusz Walczyński walczył o nową siedzibę fabryki, a w latach 70. zmagał się z problemami przy budowie Domu Profilaktyczno-Wypoczynkowego w Złockiem.


Komitet, szczególnie w okresie początkowym, miał wiele kłopotów z pokonaniem stanowiska czynników resortowych, które brzmiało: nowa fabryka tak, ale w Siedlcach, w Łapach albo gdzie indziej, byle nie w Warszawie i nie na Żeraniu. Pomimo oporów ze strony władz centralnych budowa nowego zakładu została zatwierdzona.

W roku 1957 przedsiębiorstwo przejęte zostało przez Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego w ramach Zarządu Ogólnego Budownictwa Maszynowego. Później — w ramach Zjednoczenia
Przemysłu Budowy Maszyn Ciężkich, a wreszcie — Zjednoczenia Przemysłu Budowy Urządzeń Chemicznych „Chemak” .

Życie organizacyjne w zakładzie rozszerzało się zgodnie z formą przyjętą w całym kraju.
Działała organizacja związkowa i partyjna. Powstał Samorząd Robotniczy. Byłem członkiem
pierwszych Rad Zakładowych i brałem w ich pracy czynny udział. Przez dwie kadencje byłem
przewodniczącym organu samorządowego — Rady Robotniczej.
Rok 1958. Zakład pod nazwą Warszawska Fabryka Pomp obchodził pięćdziesięciolecie
istnienia. To piąty jubileusz fabryki w ogóle, a pierwszy po upaństwowieniu.

Dla mnie były to ostatnie miesiące przez jubileuszem czterdziestolecia mojej pracy
w tym zakładzie.

Obchód jubileuszowy zorganizowany był nie 15 sierpnia, jak mówi data powstania, ale wcześniej — z okazji Święta Narodowego 22 Lipca. W sali świetlicowej Polskich Zakładów Optycznych urządzono akademię — uroczystą i przyjemną. Po przemówieniu dyrektora inż. Józefa Dolińskiego nastąpiła pierwsza w historii zakładu ceremonia nadania odznaczeń państwowych zasłużonym, długoletnim pracownikom.

Za zasługi na polu zawodowym i społecznym z rąk wiceministra Keya otrzymałem przyznany mi przez Radę Państwa PRL Złoty Krzyż Zasługi, a ponadto ustawową premię jubileuszową (dwumiesięczne pobory) oraz mieszkanie z puli resortu w Alejach Jerozolimskich 63/27. Tego dnia odznaczenia państwowe otrzymali jeszcze: inż. Szczepan Łazarkiewicz — Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za trzy dziestodziewięcioletnią pracę zawodową i działalność społeczną, tow. Edward Czerwiński — Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za trzydziestodziewięcioletnią pracę zawodową i działalność społeczną, Józef Krasnodębski — Odznakę Przodownika Pracy za długoletnią i sumienną pracę zawodową, Leopold Andrusiewicz, formierz — Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski za trzydziestoośmioletnią pracę zawodową i społeczną. W imieniu odznaczonych miałem przyjemność złożyć podziękowanie władzom państwowym i zakładowym.


Projekt pompy pionowej dla warszawskiego ZOO przygotowany w 1949 roku – jeszcze w prywatnych Zakładach Mechanicznych inż. Stefana Twardowskiego.


 

„Przez dziesięciolecia: Czwarte dziesięciolecie” – Józef Raczko


„Czwarte dziesięciolecie”


1 września 1939 roku. Ciemna noc nad Polską. Heroiczny opór i kapitulacja. Przegrana bitwa,
ale nie przegrana wojna.

Bombardowania. 4 września, w poniedziałek, udałem się rano do fabryki. Co jakiś czas
powtarzały się alarmy. Po południu o szesnastej dziesięć znów alarm. Samoloty w większej
ilości — doliczyliśmy się osiemnastu sztuk — zjawiły się nad Pragą, która dotąd nie była
naruszona. Samoloty bombardowały Zakłady Amunicyjne „Pocisk”, Dworzec Wschodni,
Park Paderewskiego (po wojnie Park Skaryszewski), gdzie stała polska artyleria przeciwlotnicza oraz tory kolei idące do Wawra i dalej na wschód.


Uciekaliśmy do piwnicy, gdzie mieliśmy pomieszczenia socjalne — szatnie, umywalnie
i w tym czasie tzw. schron. Nie był on ani specjalnie umocniony, ani nie posiadał urządzeń
wentylacyjnych. Miał jedno wejście i sąsiadował z basenem stacji prób napełnionym stale
wodą. W przypadku bezpośredniego uderzenia bomby lub zawalenia budynku mógł być
wspólną mogiłą dla około pięćdziesięciu osób.

Jedna z bomb upadła na ulicę Gocławską, tuż przy ścianie budynku zakładu Braci Borkowskich. Oglądaliśmy później olbrzymi lej i wgniecioną ścianę budynku. Ponieważ była
to hala maszyn, więc uszkodzenia były poważne. Fabryka nasza, leżąca na sąsiedniej posesji,
zatrzęsła się. Na ścianie wschodniej wyleciały wszystkie szyby. Powyrywało futryny i ramy
okienne. Nalot trwał około godziny i dopiero po wyjściu z fabryki wojna ukazała się w całej
swej grozie. Tysiące ludzi wyszło z fabryk.


Ruch był szalony. Na noszach, na wózkach i na chłopskich wozach znoszono i zwożono rannych do punktu sanitarnego w ośrodku zdrowia na Grochowskiej. Pędziła straż ogniowa.
Paliły się zbombardowane Państwowe Zakłady Inżynierii na Terespolskiej.

Stały zapełnione do granic możliwości tramwaje. Na Kijowskiej widziałem w odkrytym
samochodzie Prezesa Rady Ministrów generała Felicjana Sławoja Składkowskiego.
Jechał na Dworzec Wschodni, który godzinę wcześniej też był bombardowany. Byli zabici
i ranni. Dojazd do dworca zamknięto.

Czy potrzebnie te fakty w tej kronice opisałem? Myślę, że dobrze zrobiłem, bo chodziło
mi o pokazanie, że nie tylko człowiek jako jednostka miewa ciężkie chwile, ale zakład jako organizm też je miał.

Już rok 1939 spowodował pierwsze braki w ludziach. Kilka osób bądź zginęło, bądź
nie powróciło z wojny. Nie wrócił magazynier Mieczysław Mysiak. Dostał się do niewoli.
Kierownik produkcji Stanisław Kruś później wrócił, ale w stanie chorowitym i umarł. Zginęli
dobrzy tokarze: Franciszek Ziarkowski, Eugeniusz Kostrzewski, Władysław Trzciński.
Załoga sama musiała myśleć o zabezpieczeniu się przed dalszymi stratami.

W ciągu całego okresu wojny zakład z przyczyn wojennych miał w zasadzie dwie dłuższe
przerwy. Pierwsza powstała po słynnym przemówieniu radiowym pułkownika Romana
Umiastowskiego 6 września 1939 roku. Pułkownik powiedział: „Rząd RP opuszcza Warszawę, do której nie wróci aż po wojnie. Młodzi ludzie, szczególnie mężczyźni, powinni Warszawę opuścić i dążyć na wschód, gdzie za Bugiem organizować się będzie armia rezerwowa”.


000100

Pierwszy od lewej technik Mieczysław Szypulski oraz konstruktorzy: Jan Łęczycki, Kazimierz Mysiak i Piotr Sochacki.


Jak się później wyjaśniło, było to jego własne i w dodatku źle pomyślane zarządzenie,
które stworzyło tak wielkie zamieszanie i zdezorientowało społeczeństwo. Ludzie przerywali
pracę i szli na wschód. I ja wtedy poszedłem. Za Miłosną spotkałem Ignacego Złotkowskiego
— kowala i pana Leopolda Koprzywę — kierowcę u Twardowskiego. Spotykałem i innych,
co utwierdziło mnie w tym przekonaniu, że zakład nie pracuje.

Po paru dniach zakład opuścił sam Twardowski, udając się do rodziny do Śródmieścia.
Praga była już ostrzeliwana. Zakład w tej przymusowej przerwie był pod opieką kilku pracowników, którzy mieszkali blisko, a przesiadywali w fabryce, aby się ukrywać w grubych murach. Byli to: stróż nocny Jan Drzazga i były kierowca osobowy Wojciech Kowalski mieszkający obok w drewniaku oraz dwóch jego zięciów mieszkających w Gocławku w chałupkach drewnianych. Byli to: Władysław Małecki i Leon Komosiński. Był także Władysław Trzciński, który zginął na swoim balkonie od kuli karabinowej.

Przerwa trwała około dwóch-trzech tygodni. Po zajęciu Warszawy wszyscy wracali
z „rajzy” — masowej wędrówki młodych ludzi z Warszawy na wschód, za Bug. Ja, z tokarzy,
byłem drugi. Pierwszy wrócił Małecki. Brakowało prądu. Kręciliśmy tokarki ręcznie, aby
dać szybciej pompy i części dla elektrowni. W kręceniu tokarki pomagała mi żona. Dała
powyżej dwudziestu godzin bynajmniej nie lekkiej pracy. Prąd był potrzebny okupantowi,
ale był też potrzebny i Polakom — szpitalom z rannymi i chorymi, instytucjom wychowawczym i innym służącym dzieciom i dorosłym.

Załoga musiała myśleć o tym, jak przetrwać. Inż. Twardowski starał się robić wszystko,
aby ją chronić. Jednak ausweis prywatnego zakładu nie dawał bezpieczeństwa. Hitlerowcy
uznawali tylko zakłady wojskowe i niektóre instytucje użyteczności publicznej: koleje,
elektrownie, gazownie.

Pierwszą wielką represją, odczuwalną w naszym zakładzie, była masowa branka —
łapanka do Oświęcimia 19 października 1940 roku. Zabrano wtedy z domu tokarza Bronisława Perkowskiego, trasera Mariana Dudka i mnie. W ostatnim momencie na punkcie ładowania do samochodów zostałem cofnięty po szczegółowym wylegitymowaniu. Marian Dudek załamał się i wkrótce zmarł w Oświęcimiu. Bronisław Perkowski wrócił po czterech latach męczarni w Oświęcimiu i w Sachsenhausen. Obecnie jest na emeryturze, ma 78 lat.


Po lewej Wojciech Kowalski – zaufany szofer Stefana Twardowskiego, po prawej tokarz Bronisław Perkowski, który przeżył obóz koncentracyjny w Auschwitz.


W 1941 roku hitlerowski Urząd Zatrudnienia zażądał tokarzy na wyjazd przymusowy
do fabryk broni do Rzeszy. Komisja oficerów niemieckich po dokładnych oględzinach
wytypowała strugacza Władysława Smolaka i mnie. Dostałem skierowanie do Maschinen
Fabrik Otto Pieron w berlińskiej dzielnicy Reinickendorf.

Sprawa ta dla Twardowskiego nie była obojętna. Chciał swoich pracowników ratować.
Natychmiast uprzedził swego znajomego doktora Gajewskiego, który był lekarzem
ambulatoryjnym na punkcie werbunkowym w obozie na ulicy Skaryszewskiej 8, iż będą
tam jego ludzie. Nam powiedział, że musimy wykorzystać każdą okazję, aby się do niego
dostać. Dzięki takiemu ustawieniu sprawy i dużej dozie szczęścia po czterech nocach
i dwóch komisjach lekarskich zostałem wycofany z transportu. Wróciłem do zakładu. Władysław Smolak nie mógł dostać się do lekarza. Pojechał i wrócił po zakończeniu wojny.

W 1943 roku przeżyłem jeszcze jedną wojnę nerwów. Z niemieckiego Arbeitsamtu na ul.
Długiej 40 otrzymałem wezwanie do stawienia się do pracy w fabryce czołgów w Ursusie.
I znów pomógł mi przypadek. Już na miejscu spotkałem kolegę, który — jak się później dowiedziałem — pracował tam z ramienia polskiej organizacji podziemnej w kadrach, by pomagać w takich sytuacjach. Po godzinie zwrócono mi przepustkę z napisem: „Nie nadaje się”.

Wiele niebezpiecznych chwil przeżywali pracownicy w pociągach, tramwajach — w podróżach po chleb, tłuszcz.

Duże postępy poczynione przez zakład przed wojną w dziedzinie produkcji pomp zostały
przerwane. Warunki produkcyjne były niezmiernie uciążliwe. Odlewnie nie miały
surówki, a detale lane ze złomu nie dawały się obrabiać.

W czasie okupacji przysyłano głównie pompy do remontu z wodociągów, kanalizacji i elektrowni oraz nieliczne z bliższych cukrowni.

Poważnie natomiast wzrosły usługi: remonty silników do małych central elektrycznych i szczególnie remonty silników spalinowych do młynów, tych legalnych i tych nielegalnych.
Przy okazji takiego remontu udawało się często uzyskać parę kilo mąki.

Poza tym pracownicy organizowali masowo własną produkcję uboczną: ręczne i elektryczne
młynki do zboża, maszynki elektryczne, maszynki do obłuskiwania jęczmienia na
pęczak. Wyrabiano dobre kłódki i zamki, bo rozpleniły się kradzieże. Robiono różnego rodzaju krany i systemy łączeniowe do aparatów produkujących bimber z żyta, melasy, cukru
oraz inne potrzebne w domu drobiazgi, które w razie potrzeby można było wywieźć na wieś
i wymienić na zboże.


Ślusarz Henryk Burchard (po lewej) w czasie okupacji kolportował prasę podziemną. Po prawej Marian Janek, pracownik Twardowskiego.


Brak żywności osłabiał pracowników. Wspólna akcja delegatów i właściciela doprowadziła
do zawarcia umowy z „Rygawarem”, na podstawie której z „Rygawaru” sprowadzano
dla nas gorące zupy. „Rygawar” to dawna fabryka wyrobów gumowych na ulicy Gocławskiej.
Miała dużą kuchnię z możliwością przyrządzania posiłków nie tylko dla swojej załogi,
ale i dla innych. Chude, co prawda, były te zupy, ale gorące i trochę pomagały.

Trzeba uczciwie stwierdzić, że Twardowscy robili, co mogli, aby coś dla załogi zdobyć.
Wykorzystywali każdą okazję, aby sprowadzić nam trochę ziemniaków i innych warzyw.

Czy w naszej fabryce były jakieś zorganizowane formy walki z okupantem?

Zależy jak to rozumieć. Zorganizowanych form raczej nie było. Od większości już
starszych pracowników niewiele można było wymagać. Załoga zrobiła co do niej należało,
aby wiele rzeczy ukryć przed okupantem, szczególnie części z brązu. Zakopano około
czterdziestu sztuk różnych wirników oraz kilkadziesiąt sztuk korpusików do pompek
hydraulicznych. Wyjmowano też części z niektórych obrabiarek. Na przykład duże
panewki z brązu z wytaczarki do cylindrów, aby były niekompletne. Gdy były potrzebne,
ponownie je zakładano. Ponieważ załoga była niewielka, zgrana i dobrze znająca się, więc mieliśmy dobre warunki do kolportażu wielu biuletynów i pisemek ruchu oporu. Ich stałym dostawcą był ślusarz Henryk Burchard. Od niego wielokrotnie odbierałem nawet po kilkanaście sztuk i wysyłałem na tereny wschodnie.

Wiedzieliśmy, że do organizacji podziemnej należał Aleksander Karczewski. Brał też
udział w Powstaniu Warszawskim. Z całym uznaniem odnosiliśmy się też do Józefa Krasnodębskiego, który przynosił nam wiadomości z własnego nasłuchu radiowego.

Fabryka nasza, jako obiekt niewielki, nie była prawdopodobnie na liście zakładów Grochowskich, które uciekający hitlerowcy mieli wysadzić, ale przecież mogli to zrobić i bez listy. To, że nie zrobili, należy zawdzięczać panu Twardowskiemu, który zdołał trafić do niemieckich oficerów, a przy pomocy kosztowności rodzinnych — także i do ich kieszeni.


Druga przerwa zakładowa — prawie dwumiesięczna — zaistniała przy końcu wojny,
w czasie Powstania Warszawskiego. Nie było wtedy mowy, aby przedostać się do zakładu
z powodu łapanek i ostrzeliwania.

Powstanie Warszawskie zastało mnie we wsi Rajszew za Jabłonną, gdzie całe lato była
moja żona z dziećmi. Będąc tam, widziałem codziennie idące kolumny ludzi ewakuowanych
z Pragi i Grochowa do obozu w Zakroczymiu i dalej. W takiej kolumnie szedł też nasz inż.
Szczepan Łazarkiewicz. Szedł też nasz znakomity tokarz i szlifierz Wacław Szymański,
którego pędzili aż do Stutthofu. Tam Niemcy zamordowali go głodem.

Na przełomie września i października żandarmi zabrali mnie z domu w Rajszewie do
frontowego obozu roboczego w Legionowie. Obóz — około tysiąca ludzi — pracował pod
obstrzałem. Po dwóch tygodniach udało mi się uciec i wrócić do rodziny w Rajszewie. Stąd zostałem przymusowo wysiedlony do wsi Konary w powiecie sochaczewskim. Przebywałem tam aż do wyzwolenia.

Zakład pracować nie mógł nawet po wyzwoleniu Pragi 14 września 1944 roku. Ostrzał Pragi
zza Wisły i brak prądu uniemożliwiał prowadzenie jakiejkolwiek wydajniejszej pracy.

Prądu brakowało, bo przerwano połączenie z elektrownią, która była po drugiej stronie
frontu. Dopiero około połowy listopada zakład zaczął otrzymywać prąd na trzy-cztery godziny
i nie każdego dnia z elektrowni lokalnej w „Rygawarze”. Oczywiście, i nad „Rygawarem” wisiała groźba rozbicia ciężkim pociskiem.

Dużą stratę poniósł zakład w czasie wysadzania przez hitlerowców Polskich Zakładów
Optycznych. Przywaliło wtedy nasze biuro konstrukcyjne, niszcząc wiele starych i nowych
dokumentacji.

Aby w tych warunkach wykonać jakiś pilny detal dla jakiejkolwiek instytucji użyteczności
publicznej, trzeba było często kręcić maszyną ręcznie — kołem przekładniowym. Wymagało
to wielkiego samozaparcia kilkuosobowej wtedy załogi. Trzeba podkreślić wielkie zasługi
tych jednostek, które i pracowały, i ratowały mienie przed zniszczeniem i rozkradaniem:
Wojciecha Kowalskiego, Ignacego Złotkowskiego, Władysława Małeckiego, Mariana
Janka, Leona Komosińskiego, Józefa Krasnodębskiego, mistrza Wincentego Piotrowskiego,
stróża nocnego Jana Drzazgę oraz tych, którzy stopniowo przybywali.


Tuż po wyzwoleniu Pragi, jeszcze we wrześniu, zgłosiły się do fabryki ówczesne władze
polskie oraz komendantura wojsk radzieckich, aby możliwie szybko wykonać naprawy pomp
i całej instalacji wodnej w siedzibie władz. Chodziło tu o gmachy dyrekcji Polskich Kolei
Państwowych. Próbowano coś zrobić, chociaż jeszcze bez prądu.

Prawie dwa miesiące trwały niezbędne roboty zabezpieczające przed zimnem i deszczem
oraz usuwanie różnego typu uszkodzeń utrudniających pracę.

Wróciliśmy do Warszawy zaraz po wyzwoleniu nas — 20 stycznia 1945. Tego samego
dnia odwiedziłem fabrykę. Zastałem już kilku starych znajomych. Było ciężko, gdyż Niemcy
wywieźli najlepsze maszyny. Między innymi siedem obrabiarek, w tym cztery „Beryngery”,
szlifierkę „Fortunę”, dużą wiertarkę, szlifierkę do noży. Zabrali też najlepsze narzędzia pomiarowe: suwmiarki i mikromierze oraz rozwiertaki, noże, gwintowniki, narzynki.

Tego samego dnia zacząłem pracować. Byłem drugim — pierwszy był Małecki — tokarzem,
który wrócił. Byłem bardzo potrzebny.

Historia z roku 1939 powtórzyła się. Prąd mieliśmy krótko — trzy, a czasem cztery godziny
z „Rygawaru”. W styczniu kręciłem jeszcze ręcznie.

Najpilniejszymi pracami było wykonanie części dla Elektrowni Warszawskiej i wodociągów.

Elektrownia z Powiśla upominała się o części. Elektrownia była spalona, ale pompy
ocalały w gruzach. Potrzebne były wirniki, panewki, tuleje itd. Jak to dobrze się stało, że
takie właśnie wirniki do pomp S19SP, SI9SPA i innych im najpotrzebniejszych posiadaliśmy
i ukryliśmy jeszcze w 1939 roku. Wyjmowaliśmy i obrabialiśmy, także kręcąc ręcznie, aby
możliwie szybko dać elektrowni te wirniki. Wojna jeszcze trwała, ale Warszawa już
była wolna. Pracowaliśmy dla siebie, nie dla wroga.

Zamówienia sypały się masowo, a odlewnie zaczynały zaledwie ruszać. Odlewnia żeliwa
miała warunki trudne. Była zrujnowana i częściowo spalona, ale ofiarna załoga spieszyła się,
aby dać pierwszy odlew. Nastąpiło to w marcu.

Zaczęła wracać pozostała przy życiu część załogi. Straty ludzkie były bardzo dotkliwe.
Zginęło wielu cennych pracowników: Wacław Szymański, Zygmunt Ryziński, Maksymilian
Gross. O wielu nie wiadomo do dziś, co się z nimi stało.


8 maja 1945 roku. Koniec wojny. Polska wolna — przemiany społeczne coraz głębsze.

Od samego wyzwolenia zaczęło się moje życie związkowe i społeczne.

Zakład był jeszcze w rękach prywatnych, a w naszej załodze już zaczynało kiełkować
życie organizacyjne. W pierwszej fazie powstał Komitet Fabryczny, na czele którego stanął
Feliks Jaśkiewicz, znakomity mistrz modelarski. W jego skład weszli: Henryk Mondszajn
(Monarski), Henryk Stanisławski, Aleksander Karczewski, Józef Krasnodębski. Dzięki silnemu
oddziaływaniu Komitetu na załogę praca dawała dobre wyniki, zwiększano produkcję
tak potrzebnych pomp.

Gdy organizacja Związku Zawodowego Metalowców wznowiła działanie, na miejsce
likwidowanych komitetów fabrycznych wybierano rady zakładowe. W naszej fabryce w 1946
roku powstała Rada Zakładowa pod przewodnictwem towarzysza Feliksa Jaśkiewicza. Do
pierwszej Rady Zakładowej wybrano w większości byłych członków Komitetu Fabrycznego.
W Radzie, poza Feliksem Jaśkiewiczem, znaleźli się: Henryk Mondszajn (Monarski),
Henryk Stanisławski, Aleksander Karczewski, Józef Krasnodębski i ja. Później przewodniczącym Rady Zakładowej został Aleksander Karczewski.

Funkcje pierwszej Rady Zakładowej były bardzo duże, bo i potrzeby załogi zakładu były
duże. Rada rozdzielała paczki z UNRRA, obuwie i odzież dla załogi, pomagała w staraniach o przydziały surowców. Do związku zapisała się prawie cała załoga.
Kilka razy braliśmy udział w robotach społecznych ziemnych na terenie organizowanego
Ogrodu Zoologicznego.

Zorganizowano Podstawową Organizację Partyjną. Jej pierwszym sekretarzem został
Henryk Banasiak (przyszedł z jakiegoś majątku).

W pierwszych latach po wojnie nasza fabryka wybitnie przyczyniła się do uruchomienia
około siedemdziesięciu zdewastowanych przez hitlerowców cukrowni, wykonując dla nich potrzebne części zamienne. Robiliśmy w tym czasie sporo remontów i pomp cukrowniczych.


Można przyjąć, że w latach 1946-1947 nasz zakład i dwie odlewnie, które zaopatrywały
nas w odlewy, były w pełni zdolne do pracy. W tych latach wykonaliśmy pompy dla
kopalni węgla w Maczkach oraz liczne pompy dla wodociągów na Śląsku.

Produkcja pomp w latach 1948-1949 wynosiła 350 sztuk i około dziesięciu ton części
zamiennych rocznie. Asortyment był bardzo szeroki, ale jednostkowy. A trzeba pamiętać,
że park maszynowy w wyniku niemieckiego rabunku został bardzo uszczuplony. Zostały
tylko dwa „Beryngery”, brak było szlifierki „Fortuna”, dużej wiertarki i wielu narzędzi.

W jakiś szczęśliwy sposób zaraz po wojnie udało się zakładowi zdobyć nowy duży stół
traserski. Była to rzecz nieoceniona w porównaniu z małym stołem, który przestawiono na montaż, bo tam był bardzo potrzebny.

Do upaństwowienia stan obrabiarek nie uległ zmianie. Zmiany, i to dość szybko, następowały
po upaństwowieniu.


Inżynier Twardowski na pewno liczył na to, że będzie gospodarował jeszcze szereg lat, ale
odgłosy z innych źródeł dochodzące do załogi mówiły, że niedługo nastąpi upaństwowienie,
bo gospodarka krajowa potrzebowała pomp nowych konstrukcji dla wielu zakładów. Biuro
konstrukcyjne intensywnie pracowało nad nowymi typami, ale weszły one do produkcji dopiero w pierwszych latach po upaństwowieniu.

Zbliżając się do upaństwowienia, obchodziliśmy w roku 1948 czwarty jubileusz zakładu,
czyli czterdziestolecie.

Skromnie ten obchód wyglądał. Były tylko życzenia i nawet nie było wiadomo, czego
i komu życzyć. Między sobą omawialiśmy temat najbliższych lat.


Bronisław Perkowski i Józef Krasnodębski, dwaj przedwojenni pracownicy Twardowskiego

Bronisław Perkowski i Józef Krasnodębski, dwaj przedwojenni pracownicy Twardowskiego.